Przeczytałam "Zabójstwo Rogera Ackroyda" po raz fafnasty - już tylko w poszukiwaniu tropów, które Christie, jakże perfidnie, podsuwa czytelnikom. I może sprawił to psychopatyczny Poirot z filmów Branagha, a może ten wątek zawsze tam był, tylko trzeba czytać uważnie i dosłownie (jak "Anię z Zielonego Wzgórza"), żeby dostrzec warstwę mroku: otóż dwie główne postacie są godne siebie, obie równie bezwzględne i zarazem szalone. Osoba, o której w końcu dowiemy się, że jest mordercą, gra swoją rolę do końca, święcie wierzy w mistrzowski plan, nie dopuszcza możliwości porażki i nie współczuje ani trochę ofiarom faktycznym ani potencjalnym; ale przecież Poirot jest taki sam, z nieludzkim spokojem pozwala śledzić swoje ruchy i metodycznie doprowadza do wymierzenia kary, którą musiał już dawno mieć zaplanowaną.
Okrucieństwo w czarnych i w białych rękawiczkach?