Friday 23 October 2020

Baskowanie na Kroplówkach

Było takie lato bardzo dawno temu, kiedy koledzy - a z nimi mój świeżo poślubiony - wybrali się do Zakopanego, żeby trochę łazić po górach, a trochę grać. Mieli przezajebisty zespół folkowy z elementami szantowania, zwał się Slainte - po którym zostało więcej wspomnień niż nagrań, więc musicie mi uwierzyć na słowo. 

Koncepcja wyjazdu była taka, że co drugi dzień chodziliśmy w góry, a w co drugi panowie za dnia mieli próbę, o 20 wychodzili na Krupówki i dawali show do 22. Okazało się to świetnym modelem, bo przyciągali znacznie więcej ludzi, niż zmęczeni grajkowie smęcący dzień w dzień od rana do wieczora. Futerał na skrzypce wypełniał się ładnie i szybko. Po 22 towarzystwo (znaczy zespół i osoby towarzysząco-pasożytujące, takie jak ja) udawał się do z góry upatrzonej knajpy, gdzie w toalecie męskiej następowało przeliczenie i sprawiedliwy podział gotówki, przy czym o klepaki z dna futerału grali w marynarzyka. No, a potem się to przepijało. Towarzystwo było pod koniec studiów i w większości już trochę pracujące, więc na noclegi w Zakopanem i podstawowe żarcie przywieźliśmy środki ze sobą; pieniądze z grania szły na rozrywkę. A ja, świeża żona, chętnie w tej rozrywce uczestniczyłam.

Nie wszystko było różowe. Przygotowanie "Żegnaj, Nowa Szkocjo" na głosy trwało na przykład kilka godzin pewnego przedpołudnia, mieszkaliśmy wszyscy razem, na zewnątrz padał deszcz i zupełnie nie miałam dokąd uciec, więc będę to pamiętać już raczej do śmierci. W pogodne dni, kiedy trwała próba, chodziłam po chleb, piwo i konserwy, w ogóle byłam ogromnie uczynna, byle daleko. No ale na granie szłam zawsze, bo za każdym razem czuło się niesamowity power. Irlandzki folk to już wtedy była bardzo, bardzo moja muzyka i mogłam jej słuchać w nieskończoność. Zresztą koledzy nie byli ortodoksyjni i potrafili podkręcić publikę melodią z "Janosika" albo zwrotką naprędce dorobioną do "Star of the County Down". A wiecie, że jak motyw z "Misia Uszatka" zagrać szybko i z ozdobnikami, to wychodzi tzw. irlandzka wersja eksportowa? 

Od tamtego lata i od tych wszystkich pieniędzy, które pomagałam przebalować, mam takie postanowienie, że jak ktoś gra na ulicy i mi się to podoba, to zawsze, ale to zawsze wrzucam pieniądza, i to nie groszaki. Nie każdemu grajkowi - staram się podejść do sprawy szczerze i uczciwie: jeśli czyjeś granie sprawiało mi radość, to nawet ostatnie 5 albo i 10 zł z portfela poleci do futerału, kapelusza czy tam innego pudełka "zbieram na piwo".


Nikt nas tu nie lubi

 

Ladies, ogarniamy.
1. Sprawdzamy, czy mamy w domu opakowanie ellaOne. Moje jest ważne jeszcze rok.
2. Jeśli nie - prosimy o receptę na najbliższej wizycie u ginekologa lub lekarza rodzinnego. Przypominam, że do ginekologa chodzi się przynajmniej raz w roku.
3. Jeśli odmówi - zmieniamy ginekologa lub lekarza rodzinnego, do skutku.
4. Kupujemy i trzymamy ellaOne w apteczce, kosztuje koło stówki i jest ważne bodaj 2 lata. Nie wiadomo, co się przez ten czas może przydarzyć (nam i w polityce).
5. Jeśli mamy na stanie czynne jajniki, to - niezależnie od tego, czy planujemy się rozmnażać - na najbliższej wizycie pytamy ginekologa o zakres badań prenatalnych w razie ciąży. Jeśli podaje plan, to OK. Jeśli zaczyna kręcić - zmieniamy ginekologa, do skutku.
6. Teraz wdech-wydech: na najbliższej wizycie pytamy ginekologa, czy wie, gdzie w razie potrzeby można bezpiecznie przerwać ciążę. Jeśli zacznie wymachiwać krucyfiksem, zemdleje albo wywali nas z gabinetu - zmieniamy ginekologa, do skutku.
7. Zdobyte tabletki i informacje trzymamy w bezpiecznym miejscu. Warto mieć, wiedzieć i nie szukać w popłochu - dla siebie, dla córki, dla koleżanki, dla córki koleżanki itd.
 
Wyjaśnienie na wszelki wypadek: nigdy nie musiałam podjąć takiej decyzji, ale raczej nie zgodziłabym się donosić płodu bez głowy. Nie jestem za aborcją na życzenie. Bardzo nie jestem za aborcją na życzenie mężczyzn. Jestem za prawem wyboru dla każdej kobiety.
 
I drugie wyjaśnienie na wszelki wypadek: ellaOne nie jest środkiem wczesnoporonnym. Blokuje owulację, przyspiesza obumarcie komórki jajowej, a w wyjątkowych przypadkach nie pozwala się zapłodnionemu jajku zaczepić w macicy. Im szybciej zażyte, tym mniejsze ryzyko, że doszło do zapłodnienia. Dlatego lepiej mieć.

Wednesday 7 October 2020

"Ognie na skałach" Ziemkiewicza jako powieść feministyczna

Przeczytałam niedawno tę powieść Ziemkiewicza chyba piąty raz i jejku, jaka ona jest dobra - na paru poziomach. Dobra jako fantasy, w której klimat i logika przedstawionego świata ładnie się zapinają w mojej głowie. Dobra jako nienachalny pastisz cyklu wiedźmińskiego, bo główny bohater - cechowy najemnik - mówi wyraźnie, że nie, nie ma takiego zawodu jak zabójcy potworów, taki cech nie istnieje, to plotki i legendy (a na koniec odprawia cechowego barda w śliwkowym kapeluszu z piórkiem, ha, ha). Ogromnie pasuje mi ten bohater, taki everyman w stylu Pirxa, z delikatnie zarysowaną osobliwością. Natomiast fragment objaśniający, jak z gromady świeżo zaciągniętych żołnierzy wybrać dziesiętników, to jeden z moich ulubionych poradników pracy z ludźmi. 

Główny motyw fabularny (jeśli obrać go z magiczno-feudalnego sztafażu) to czytelny obraz rozkładu małżeństwa - powtórzony przez Ziemkiewicza dużo dosadniej w "Ciele obcym". Bez spoilerów można tę fabułę streścić tak: młody książę wyzwolił (bo tak sobie wymyślił) księżniczkę z niewoli (ale i nauki) u maga w lodowej wieży, przywiózł i się z nią ożenił. Niestety - nie sprawdziła się ani jako żona, ani jako pani na księstwie, a potem było coraz gorzej. 

I tu dochodzimy do warstwy, którą w "Ogniach..." zobaczyłam dopiero niedawno - warstwy, którą można nazwać feministyczną (choć może jest po prostu logiczna): głupio się stało, że świat stracił potencjalnie dobrą magiczkę, a zyskał marną księżną. Nie mam pojęcia, czy autor miał(by) na myśli coś takiego, bo w ostatnich latach słynie z poglądów raczej konserwatywnych i w ogóle pieprzenia głupot, ale niczego nie ujmuje to powieści, którą zobaczyłam właśnie tak: dalece nie każde wyzwalanie księżniczki ma sens.

https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4636/ognie-na-skalach

Tuesday 6 October 2020

Okupaściema

 

Wyobraźmy sobie alternatywny październik 1939. Niemcy wkroczyli, Ruscy wkroczyli. Cirka połowa Polaków usiłuje opanować rzeczywistość, ukrywają broń i co tam trzeba, organizują podziemie, tajne nauczanie i żarcie na zimę. Cirka druga połowa Polaków uważa, że cała ta wojna to ściema i nic się nie stało. Dalej napiszcie sobie sami.