Saturday 19 December 2020

Mogli go kurwa nagrać jak żył

Kupując kawę i gumki na Orlenie, dorzuciłam impulsowo płytę Golców z kolędami.
Cenię sobie Golcowe nagrania kolęd sprzed kilkunastu lat za proste i niekombinowane interpretacje, podkręcone góralską energią i instrumentami. "Bóg się rodzi" słabe, bo górale nie umieją w poloneza, ale cała reszta zawsze mi cieszyła ryja. Dzieciaki na tym uczyłam kolędowania, więc nietrudno sobie wyobrazić, że tamte płyty się mocno sfatygowały. Dlatego bez większej refleksji sięgnęłam po nową. Widziałam, że na okładce coś piszą o papieżu, ale myślałam, że to taki marketingowy trybucik. Tymczasem jest to...
Koszmar.
Śpiew mocno starszego Wojtyły (rzecz do przyjęcia na prywatnej imprezie - usłyszelibyście mego byłego teścia...) zmiksowany z nadal fajnym, ale z konieczności wypłaszczonym wykonaniem uOrkiestry daje w sumie efekt zombie z chórkiem i syntezatorem. 

Thursday 3 December 2020

Co o smokach sądzi filozof, a co inżynier

 Pani profesor Magdalena Środa napisała na Facebooku coś takiego:

Czuję wyraźną choć małą satysfakcję, gdy czytam teksty ludzi, którzy całe swoje życie byli przykościółkowi, propapiescy i którzy uważali, że bez Kościoła nie przetrwalibyśmy i nie przetrwamy a którzy teraz przejrzeli na oczy i pomału zgadzają się z moimi antyklerykalnymi poglądami, które głoszę od czasu gdy w ogóle głoszę poglądy. Różni świętobliwi dziennikarze i dziennikarki, znajomi i znajome zarzucali mi to, co teraz sami głoszą. Wreszcie dojrzeli do tego by zobaczyć, że król jest nagi czyli że kościół jest czymś na kształt pazernej organizacji mafijnej, gdzie ukrywa się przestępców i ceni solidarność w złu. Oczywiście wielu ludzi przestając wierzyć w świętość Kościoła i jego sług (włącznie z tym najważniejszym JPII), nadal wierzy w pana Boga, co przy moim oświeceniowym umyśle wydaje się aberracją równie dziwną (choć równie malowniczą) jak wiara w różowe smoki. No ale i może na to przyjdzie czas.
 
Poczułam się nieco striggerowana do odpowiedzi:
Proszę nam zostawić różowe smoki i inne aberracje. W kwestii oddzielenia KK od państwa jestem po tej stronie co Pani, nikogo nie prosiłam o religię w szkole, chętnie zobaczę finansowanie kościołów z % podatku zadeklarowanych wiernych (zamiast z budżetu i tacy), a miejsce kościelnych pedofili i ich mocodawców widzę wyłącznie w więzieniach. Rydzyka nie finansuję, dzieciom swoim ani cudzym nie płacę za chodzenie do sakramentów, a lokalną parafię wspieram w takim zakresie, w jakim z niej korzystam.
A przy tym wszystkim wierzę sobie w, jak to powiedział jeden mój znajomy, "wymyślonego przyjaciela", co nie przeszkadza ani w pracy inżyniera, ani w rozumieniu, jak działają szczepionki, jak EllaOne, a jak reaktory WWER. Nie dzielmy się bardziej niż to konieczne.
 

Monday 30 November 2020

Czy nie można inaczej?

Strajk Kobiet prowokuje policję i używa brzydkich słów, a taka Lempart to już w ogóle straszna baba. Thunberg krzyczy, zasadniczo powinna być w szkole i czy aby ktoś nią nie manipuluje? Margot jest przegięta/y, nieakceptowalna/y dla masowego odbiorcy. Czy nie można inaczej?!

W takich sytuacjach przychodzą mi na myśl szpitale dziecięce. 40-50 lat temu oddawało się dzieciaka jak psa do lecznicy, odwiedziny były ograniczone - personel jasno dawał do zrozumienia, że rodzice tylko przeszkadzają. Teraz (no dobrze - w stanie przedcovidowym) można być z dzieckiem prawie cały czas. Samo się to nie stało; zmianę wywalczyły matki wariatki, nie dając się wyrzucić, wykłócając z personelem, drzemiąc na krzesełkach i nosząc dobytek w reklamówkach. Czy nie można było inaczej? - nie wiem, ale one to zrobiły, a np. moi rodzice nie.

Dlatego szanujmy te wszystkie dziwne osoby, które walczą o ważne sprawy tak, jak umieją. Po pierwsze - jeśli im się uda, to też skorzystamy (nie ograniczą nam praw i może nawet nie wyginiemy jeszcze). Po drugie - osoby ponoć mądrzejsze, bardziej właściwe i na miejscu (politycy, naukowcy, psychologowie) nie umieją zadziałać tak, żeby ich słuchano.

Sunday 22 November 2020

Jesteś Paszczakiem

Na przykład wracasz w niedzielne popołudnie do domu z imprezy rodzinnej (całkiem OK jak na imprezę rodzinną) i masz dwa wyjścia: albo zrobisz wszystko, co jest do zrobienia, i padniesz - albo każesz najmłodszej ustawić buty na półce, następnej poukładać rzeczy w kuchennej szufladzie, następnej rozwiesić pranie, a najstarszej zapakować surowce. Wtedy, jak sama szybko umyjesz walające się kalosze i ułożysz rzeczy w lodówce, to zdążysz jeszcze odpisać na maile i może nawet trochę odpocząć.

Jesteś pierdolonym Paszczakiem z Muminków, ot co.

"Nagle przyszło mu na myśl, że wszystko, co robi, nie jest niczym innym, jak tylko przenoszeniem rzeczy z jednego miejsca na drugie albo mówieniem, gdzie one powinny stać, i przez krótką chwilę olśnienia zastanawiał się, co by się stało, gdyby dał temu spokój".

Friday 23 October 2020

Baskowanie na Kroplówkach

Było takie lato bardzo dawno temu, kiedy koledzy - a z nimi mój świeżo poślubiony - wybrali się do Zakopanego, żeby trochę łazić po górach, a trochę grać. Mieli przezajebisty zespół folkowy z elementami szantowania, zwał się Slainte - po którym zostało więcej wspomnień niż nagrań, więc musicie mi uwierzyć na słowo. 

Koncepcja wyjazdu była taka, że co drugi dzień chodziliśmy w góry, a w co drugi panowie za dnia mieli próbę, o 20 wychodzili na Krupówki i dawali show do 22. Okazało się to świetnym modelem, bo przyciągali znacznie więcej ludzi, niż zmęczeni grajkowie smęcący dzień w dzień od rana do wieczora. Futerał na skrzypce wypełniał się ładnie i szybko. Po 22 towarzystwo (znaczy zespół i osoby towarzysząco-pasożytujące, takie jak ja) udawał się do z góry upatrzonej knajpy, gdzie w toalecie męskiej następowało przeliczenie i sprawiedliwy podział gotówki, przy czym o klepaki z dna futerału grali w marynarzyka. No, a potem się to przepijało. Towarzystwo było pod koniec studiów i w większości już trochę pracujące, więc na noclegi w Zakopanem i podstawowe żarcie przywieźliśmy środki ze sobą; pieniądze z grania szły na rozrywkę. A ja, świeża żona, chętnie w tej rozrywce uczestniczyłam.

Nie wszystko było różowe. Przygotowanie "Żegnaj, Nowa Szkocjo" na głosy trwało na przykład kilka godzin pewnego przedpołudnia, mieszkaliśmy wszyscy razem, na zewnątrz padał deszcz i zupełnie nie miałam dokąd uciec, więc będę to pamiętać już raczej do śmierci. W pogodne dni, kiedy trwała próba, chodziłam po chleb, piwo i konserwy, w ogóle byłam ogromnie uczynna, byle daleko. No ale na granie szłam zawsze, bo za każdym razem czuło się niesamowity power. Irlandzki folk to już wtedy była bardzo, bardzo moja muzyka i mogłam jej słuchać w nieskończoność. Zresztą koledzy nie byli ortodoksyjni i potrafili podkręcić publikę melodią z "Janosika" albo zwrotką naprędce dorobioną do "Star of the County Down". A wiecie, że jak motyw z "Misia Uszatka" zagrać szybko i z ozdobnikami, to wychodzi tzw. irlandzka wersja eksportowa? 

Od tamtego lata i od tych wszystkich pieniędzy, które pomagałam przebalować, mam takie postanowienie, że jak ktoś gra na ulicy i mi się to podoba, to zawsze, ale to zawsze wrzucam pieniądza, i to nie groszaki. Nie każdemu grajkowi - staram się podejść do sprawy szczerze i uczciwie: jeśli czyjeś granie sprawiało mi radość, to nawet ostatnie 5 albo i 10 zł z portfela poleci do futerału, kapelusza czy tam innego pudełka "zbieram na piwo".


Nikt nas tu nie lubi

 

Ladies, ogarniamy.
1. Sprawdzamy, czy mamy w domu opakowanie ellaOne. Moje jest ważne jeszcze rok.
2. Jeśli nie - prosimy o receptę na najbliższej wizycie u ginekologa lub lekarza rodzinnego. Przypominam, że do ginekologa chodzi się przynajmniej raz w roku.
3. Jeśli odmówi - zmieniamy ginekologa lub lekarza rodzinnego, do skutku.
4. Kupujemy i trzymamy ellaOne w apteczce, kosztuje koło stówki i jest ważne bodaj 2 lata. Nie wiadomo, co się przez ten czas może przydarzyć (nam i w polityce).
5. Jeśli mamy na stanie czynne jajniki, to - niezależnie od tego, czy planujemy się rozmnażać - na najbliższej wizycie pytamy ginekologa o zakres badań prenatalnych w razie ciąży. Jeśli podaje plan, to OK. Jeśli zaczyna kręcić - zmieniamy ginekologa, do skutku.
6. Teraz wdech-wydech: na najbliższej wizycie pytamy ginekologa, czy wie, gdzie w razie potrzeby można bezpiecznie przerwać ciążę. Jeśli zacznie wymachiwać krucyfiksem, zemdleje albo wywali nas z gabinetu - zmieniamy ginekologa, do skutku.
7. Zdobyte tabletki i informacje trzymamy w bezpiecznym miejscu. Warto mieć, wiedzieć i nie szukać w popłochu - dla siebie, dla córki, dla koleżanki, dla córki koleżanki itd.
 
Wyjaśnienie na wszelki wypadek: nigdy nie musiałam podjąć takiej decyzji, ale raczej nie zgodziłabym się donosić płodu bez głowy. Nie jestem za aborcją na życzenie. Bardzo nie jestem za aborcją na życzenie mężczyzn. Jestem za prawem wyboru dla każdej kobiety.
 
I drugie wyjaśnienie na wszelki wypadek: ellaOne nie jest środkiem wczesnoporonnym. Blokuje owulację, przyspiesza obumarcie komórki jajowej, a w wyjątkowych przypadkach nie pozwala się zapłodnionemu jajku zaczepić w macicy. Im szybciej zażyte, tym mniejsze ryzyko, że doszło do zapłodnienia. Dlatego lepiej mieć.

Wednesday 7 October 2020

"Ognie na skałach" Ziemkiewicza jako powieść feministyczna

Przeczytałam niedawno tę powieść Ziemkiewicza chyba piąty raz i jejku, jaka ona jest dobra - na paru poziomach. Dobra jako fantasy, w której klimat i logika przedstawionego świata ładnie się zapinają w mojej głowie. Dobra jako nienachalny pastisz cyklu wiedźmińskiego, bo główny bohater - cechowy najemnik - mówi wyraźnie, że nie, nie ma takiego zawodu jak zabójcy potworów, taki cech nie istnieje, to plotki i legendy (a na koniec odprawia cechowego barda w śliwkowym kapeluszu z piórkiem, ha, ha). Ogromnie pasuje mi ten bohater, taki everyman w stylu Pirxa, z delikatnie zarysowaną osobliwością. Natomiast fragment objaśniający, jak z gromady świeżo zaciągniętych żołnierzy wybrać dziesiętników, to jeden z moich ulubionych poradników pracy z ludźmi. 

Główny motyw fabularny (jeśli obrać go z magiczno-feudalnego sztafażu) to czytelny obraz rozkładu małżeństwa - powtórzony przez Ziemkiewicza dużo dosadniej w "Ciele obcym". Bez spoilerów można tę fabułę streścić tak: młody książę wyzwolił (bo tak sobie wymyślił) księżniczkę z niewoli (ale i nauki) u maga w lodowej wieży, przywiózł i się z nią ożenił. Niestety - nie sprawdziła się ani jako żona, ani jako pani na księstwie, a potem było coraz gorzej. 

I tu dochodzimy do warstwy, którą w "Ogniach..." zobaczyłam dopiero niedawno - warstwy, którą można nazwać feministyczną (choć może jest po prostu logiczna): głupio się stało, że świat stracił potencjalnie dobrą magiczkę, a zyskał marną księżną. Nie mam pojęcia, czy autor miał(by) na myśli coś takiego, bo w ostatnich latach słynie z poglądów raczej konserwatywnych i w ogóle pieprzenia głupot, ale niczego nie ujmuje to powieści, którą zobaczyłam właśnie tak: dalece nie każde wyzwalanie księżniczki ma sens.

https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4636/ognie-na-skalach

Tuesday 6 October 2020

Okupaściema

 

Wyobraźmy sobie alternatywny październik 1939. Niemcy wkroczyli, Ruscy wkroczyli. Cirka połowa Polaków usiłuje opanować rzeczywistość, ukrywają broń i co tam trzeba, organizują podziemie, tajne nauczanie i żarcie na zimę. Cirka druga połowa Polaków uważa, że cała ta wojna to ściema i nic się nie stało. Dalej napiszcie sobie sami.

Saturday 26 September 2020

Pułapki (prawie) dwujęzyczności

Tak mi się w życiu złożyło, że znam rosyjski, ale głównie w mowie i na poziomie życiowym, a nie technicznym. Przyczyna takiego stanu rzeczy to moment, kiedy się uczyłam - przedszkole - i to, że potem nigdy nie musiałam używać rosyjskiego w pracy.

No więc były takie dwa zdarzenia ostatnio i jedno dawniej.

Jedno to że szłam na pociąg bardzo zamyślona, aż tu przy samej stacji w Kątach zaczepił mnie pan w stroju roboczym pytaniem: MAHAZIN? PRODUKTY? Wiecie jak to jest: "nie gadam w obcym języku, to spróbuję powiedzieć w swoim prosto, wolno i wyraźnie, może się uda". Na co, z głębi zamyślenia, odpowiedziałam odruchowo: Pajdiosztie tuda, mietrow dwiestie, sliewa budiet magazin. I w tym momencie panu zmieniła się optyka całkowicie, bo dopytał co prawda pełnym zdaniem, ale ze słyszalną niewiarą w moją wiedzę o topografii miasteczka: No wy znajetie, produkty tam budut? Wtedy dopiero ogarnęłam kontekst tej sytuacji i wyjaśniłam: Da, magazin niebal'szoj, no produkty jest', chlieb, syr, kołbasa, piwo, wsio takoje. Pan chyba mi uwierzył i poszedł. Ale nie całkiem przekonany.

Drugie dziś w aptece. Dwie panie Ukrainki chciały kupić lekarstwo na gardło, miały nazwę wyszukaną w smartfonie, ale pani magister nie potrafiła jej odczytać. No to przeczytałam jej fonetycznie nazwę i składniki aktywne i doprecyzowałam z paniami, co to ma być i na co, a potem przetłumaczyłam paniom odpowiedź, że w Polsce niestety tego leku nie ma. Jedna z pań została szukać zastępnika, a druga zapytała mnie, czy może daję lekcje polskiego. Odpowiedziałam, że nie, nie jestem nauczycielką i zasadniczo nie znam się na uczeniu, ale zapytam sąsiadkę polonistkę, a w ogóle to nieszczególnie umiem czytać i pisać po ukraińsku... Na co pani zapytała: A po pol'ski pisat' umiejetie? TADAM. (Historyjka ma happy end, bo kiedy już - jak wyżej - ogarnęłam dysonans poznawczy, to wyjaśniłam, że ja tu mieszkam (jak ta żaba z dowcipu), a potem skontaktowałam panią z sąsiadką polonistką, która daje lekcje obcokrajowcom).

A dawniej była taka sytuacja, która co prawda niesamowicie robi mi na ego, ale nic z niej poza tym nie wynika. Otóż cirka 15 lat temu, w trakcie Dni Fantastyki we Wrocławiu, pomogłam koleżance Ewie Skórskiej ogarnąć hotel dla pisarza Bielanina, którego Ewa była tłumaczką na polski. No i ten pisarz zaprosił nas potem na piwo, gadaliśmy sobie fajnie na dziedzińcu Więziennej, i po drugiej kolejce powiedział, że ma taki pomysł tłumaczenia polskich pisarzy fantasy na rosyjski i czy bym się nie podjęła. I za wuja nie chciał mi uwierzyć, że ja ledwo bukwy składam :(


Friday 18 September 2020

Usiłowanie zabójstwa [nieprzyjemne rzeczy o babach]

Parę lat temu Internety obiegł cytat z podręcznika Wędrując ku dorosłości. Wychowanie do życia w rodzinie dla uczniów klas V-VI szkoły podstawowej, red. Teresa Król:

"Ginekolog to nie dentysta - regularne kontrole w Waszym wieku nie są konieczne. Jeśli dziewczyna czuje się zdrowo i ma kogoś zaufanego, kto odpowie na pytania czy rozwieje jej wątpliwości (najlepiej, by była to mama), wizyta jest niepotrzebna". 

No więc uważam, że publikowanie i szerzenie takich poglądów w hipotetycznej Rurytanii byłoby śmieszne albo zacofane, natomiast w Polsce powinno być traktowanie jak usiłowanie zbiorowego zabójstwa. Dlaczego? Bo wciąż jesteśmy krajem, do którego ginekolodzy przyjeżdżają obejrzeć raka szyjki macicy w takim stadium, którego u siebie już raczej nie widują (jako że gros bab robi tam cytologię co roku, po czym "na pniu" leczy się to, co ewentualnie wykryto).  Bo...

...w szpitalu w Tarnowskich Górach wycięto 60-letniej kobiecie guz (chyba jajnika) o wadze 24 kg. Pani nie była u ginekologa od lat 20. 

Co to ma wspólnego z WDŻ i zaleceniami dla nastolatek? Wszystko. Zwyczaje zdrowotne wyrabia się najskuteczniej w wieku nastolatkowym. I w tymże wieku najlepiej nauczyć się chodzenia do ginekologa raz w roku, egzekwowania USG i cytologii - nawet "jeśli dziewczyna czuje się zdrowo i ma kogoś zaufanego" - i oczekiwania, że jak coś boli, to lekarz znajdzie przyczynę i ją usunie. Zaufana mama nie rozpozna ani nie wyleczy nadżerki, endometriozy czy guza na jajniku. A poza tym - jak wyżej: nawyk, że potrzebujemy ginekologa, a nie tylko dentysty czy fryzjera, przyda się za 20, 40, 60 lat.

Tuesday 1 September 2020

Rise a mom

Pamiętam dobrze sierpień 2004, bo był bardzo podobny do tegorocznego: pierwsze 3 tygodnie cholernie gorące, a potem przeszedł front, po którym zrobiło się - na zmianę - późnoletnio i 20-stopniowo albo wczesnojesiennie i deszczowo. 

Pamiętam bardzo dobrze, bo w te upały, pod koniec pierwszej ciąży, jeździłam codziennie do pracy - raz, że chciałam podomykać sprawy, a dwa, w pracy była klimatyzacja. Co więcej, jeździłam dość wcześnie rano, żeby uniknąć gorąca w autobusie. Potem czasem padałam na biurową kanapkę przy sekretariacie, koło akwarium, nawet zdarzało mi się na niej przysnąć. A że chodziłam po biurze raczej boso, w ciążowych bojówkach i którejś z wielkich burych koszul, to kolega rzucił coś o menelach (ale tak życzliwie). W każdym razie pracowałam, pokładając się czasem, do upalnego piątku, w upalną sobotę powlokłam się jeszcze do galerii po ostatnie zakupy przeddzieckowe, a w niedzielę po południu - w trakcie frontu pogodowego, który kończył tamto lato - wylęgła się Magdalena. Kiedy wychodziłam z nią 3 dni później ze szpitala na Brochowie, to tą samą windą zjeżdżał z dyżuru zmęczony doktor Wesoły Robert. Dowiedziałam się od niego, że to typowe, że się dzieci rodzą, kiedy przechodzi front.

W każdym razie upalne lato przeszło w coś łagodniejszego i bardzo miłego do przeżywania początków macierzyństwa, a ja wyszłam ze szpitala jako całkiem nowa osoba, która dopiero stara się zrozumieć, w co się wpakowała...

I tak od 16 lat.

Tytuł inspirowany tym: https://youtu.be/PX5Bi-6jqe4

Sunday 23 August 2020

Rodzina to...?

 Na dalekim marginesie dyskusji o sytuacji osób homoseksualnych w Polsce AD 2020: groźba wyrzucenia z domu wydaje się być w naszej tradycji bardzo popularnym straszakiem na wszelkie zachowania niespełniające oczekiwań rodziców - homoseksualizm (pedała w domu trzymać nie będę), młodzieńczy seks i ryzyko ciąży (z bachorem mi się tu nie pokazuj), niewystarczające osiągnięcia w nauce (jak nie zaliczysz, to się wynoś). Patrząc na to, co niejedna rodzina robi dorastającym dzieciom, zanim zdecydują się wyprowadzić -- może lepiej będzie, jak te groźby będą nie tylko częściej i skuteczniej realizowane, ale nawet stosowane zapobiegawczo?

Thursday 20 August 2020

Californication

 

"I live 1500 feet from the evacuation line, which is 4 miles from the actual fire. My car is packed with camping gear. I might drop out from this call for a while because I'm sitting on the radio, helping some people evacuate."

Wyjaśnienie: pożary w Kaliforni, kolega z pracy zasunął takiego smalltalka na początku spotkania służbowego wczoraj. Zapytałam, czy jest szansa to ugasić, czy trzeba czekać na deszcz. Uśmiechnął się i wyjaśnił, że deszcz będzie w listopadzie.

Tuesday 18 August 2020

Mieszkamy w Bejrucie

Eksplozja saletry amonowej w stolicy Libanu uświadomiła mi, że wszyscy mieszkamy w Bejrucie. Wybuch w porcie, bo od kilku lat leży w nim coś niebezpiecznego, z czym nie wiadomo, co zrobić? - tak się dzieje, kiedy państwo NIE DZIAŁA. Liban, wiecie, taki kraj, który ma wodociągi, ale woda nie nadaje się do picia - można przegotować, a najlepiej kupić butelkowaną. Chyba że jest się bogatym i ma się własne ujęcie albo filtry. ("Chyba że jest się bogatym" to generalnie mantra niedziałającego państwa, bo bogaci raczej nie mieszkają blisko portów, gdzie jest brudno, głośno i śmierdzi).

A co to ma wspólnego z naszą piękną ojczyzną? Ano to, że cała Polska żyje tęczowymi flagami, za które dzielna policja ściga albo nie. Tymczasem Biebrzański Park Narowody płonął na paru tysiącach ha, prawdopodobnie od wypalania traw czy niedogaszonego ogniska drwali, ale nie dało się ustalić sprawcy. Tymczasem do Baryczy spłynęło jakieś gówno i nie udało się ustalić skąd - czyli w każdej chwili może spłynąć znowu. Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem za drakońskimi karami dla cienko przędących i niedouczonych rolników, tylko za dotarciem do nich i uniemożliwieniem powtórki. 

...Tymczasem co jakiś czas palą się w Polsce wysypiska, bo ktoś nie chce płacić za utylizację, i państwo (policja, sanepid, inne służby od ochrony środowiska) nic na to nie może poradzić, ponieważ NIE DZIAŁA. Kwestia czasu, kiedy zapali się coś a la port w Bejrucie.

https://www.kwantowo.pl/2020/08/05/jaka-sile-miala-eksplozja-w-bejrucie/

https://www.gov.pl/web/dyplomacja/liban

https://www.biebrza.org.pl/1148,komunikat-zbiorczy-pozar-2020


Sunday 16 August 2020

Maria Śnieżna

Uwaga, będzie nostalgicznie.

 

Wielkanoc cirka 25 lat temu. Jesteśmy ze znajomymi w chałupie na Lesieniówce koło Międzygórza. Pogoda zmienna: w piątek wichura, po której w sporej części Kotliny Kłodzkiej znika prąd, co zmusza naszą wycieczkę do przeprowadzki z pokoików gościnnych na strychu do jadalni z kominkiem i prowokuje bliższą integrację z koniuszym Tadkiem, który jeszcze pojawi się w tej opowieści. Drugim efektem wichury okazuje się 20 cm śniegu, który nieco zaskakuje nas w sobotni poranek - albowiem planowaliśmy iść do kościółka na Marii Śnieżnej z koszyczkiem żarcia do poświęcenia, a po drodze zebrać kwiatki do udekorowania tego koszyczka. Brniemy zatem na Marię Śnieżną przez śnieg, a koszyczek po namyśle dekorujemy świerkowymi gałązkami. Docieramy sporo spóźnieni, ale ksiądz jest chyba pod wrażeniem naszej zaśnieżonej ekipy: wychodzi i odprawia rytuał specjalnie dla nas, a potem jeszcze oprowadza po kościele i przyległościach. Na święceniu jest trochę zabawnie - część znajomych nie bardzo wie, co robić i co odpowiadać; podtrzymanie tradycji to chyba głównie moja sprawka, bo wtedy mam jakoś tak, że chcę zostać blisko KK, ale na swoich zasadach, a nie jak rodzina każe.

W każdym razie poświęciliśmy i na Lesieniówkę wróciliśmy dumni. W niedzielę zasoby z koszyczka (i nie tylko) wylądowały na wielkanocnym stole, do którego zaprosiliśmy Tadka - zastanowił się tylko chwilkę, a potem przyniósł dwie flaszki i usiadł z nami. Było prawdziwie wielkanocnie, a przy okazji dowiedzieliśmy się sporo o życiu niezamożnych rodzin w górach trochę po II wojnie (na przykład że pstrągi - dla nas wypasione żarełko planowane na elegancki obiad pod koniec wyjazdu - mogą być synonimem biedy i najgorszego żarcia, bo bywały w potoku za domem i jak nie było co do garnka włożyć, to matka kazała iść nałowić).

No i taki to był wyjazd - kiedy się rozpogodziło, powędrowaliśmy oczywiście na Śnieżnik, robiąc na Żmijowcu serię rozebranych fotek na śniegu, z czego wyszło coś w rodzaju dokumentacji z miejsca zbrodni (wiosenne nieopalone ciało w ostrym słońcu i na tle śniegu wygląda jak trup, nawet jak masz niewiele ponad 20 lat i tzw. walory).

 

Teraz cięcie, sierpień 2020, upał. Wędrujemy na Marię Śnieżną z Puchaczówki sporą ekipą (całkiem inną niż tamta sprzed ćwierć wieku). Dzień jest powszedni, ale już z daleka słychać mszę z głośników. Ludzie naokoło kościoła bynajmniej w niej nie uczestniczą - przychodzą na górę i odchodzą, jedzą kanapki, sprejują się przeciw komarom albo od słońca. Wcale nie jest tak, że transmisja umiarkowanie udanych popisów wokalnych księdza ma dotrzeć do osób rozproszonych wkoło kościoła (bo wirus) - na ławkach nikogo nie ma. Kościół otaczają solidne metalowe płoty i dodatkowo barierki jak na placu budowy, zwężające dojście do minimum i obwieszone tabliczkami o tym, czego nie wolno. Nie wchodzimy; przenosimy się ze swoimi kanapkami na skałki na Iglicznej.

 

Nurtuje mnie ostatnio głupie pytanie, czy 20-30 lat temu postanowiłam zostać w KK, chociaż "w kruchcie" (tj. na marginesie, m.in. z powodu niemożności wytrzymania godzinnej mszy raz w tygodniu), bo ten kościół był wtedy inny, bardziej ludzki i godny, czy tylko ja byłam bardziej naiwna i nie widziałam pychy, zaborczości, zakłamania. Powyższa historia, jako jednostkowa, oczywiście niczego nie wyjaśnia.

Saturday 25 July 2020

Dom to nie hostel (a szkoda)

Mam taką zagwozdkę rodzicielską, trudną dla jedynaków: jak przekonać nieletnie dzieci, żeby - w uproszczeniu - sprzątały po sobie? Nie chodzi o mityczne "posprzątaj pokój", bo tu  wystarczy, że dzieciaki raz w tygodniu san-epidowo ogarną swoje metraże (a jak mieszkają na co dzień - to ich sprawa). Ciężko mi natomiast z kuchnią i łazienkami, gdzie rzeczy niewyrzucone, nieopłukane i nieodłożone na miejsce w ciągu paru godzin zamieniają pomieszczenie w slums, w którym nie umiem działać bez przynajmniej kwadransa sprzątania.  Na przykład: ogarnęłam kuchnię po drugim śniadaniu, idę pracować, wracam przygotować obiad - pełna dobrych chęci, bo gotować lubię - i zastaję brudne talerzyki, w zlewie jakiś szpej, na stole rozlane mleko, na blacie otwartą musztardę, podeschnięty ser i obierki z ogórka. Nie umiem wziąć się do gotowania, póki nie uporządkuję wszystkiego. OK, czasem wołam młodzież z różnych zakątków domu i każę odstawić do zmywarki, wyrzucić, zmyć, schować do lodówki, zetrzeć - do skutku. Tylko że to jest, kurwać, niewiele mniej nużące niż samo sprzątanie!
Zupełnie inaczej rzecz się przedstawia, kiedy któraś pichci dla całej rodziny, robi pizzę, ciasto czy sorbet. Ba, wtedy staję przy zmywaku z pieśnią na ustach, cała dumna, że dzieć taki kreatywny. No ale te drobiazgi...?
Autentycznie nie pamiętam, jak było ze mną, kiedy lat miałam 7, 10, 13 czy 16: kończyłam działania czy zostawiałam syf po sobie? Tak czy siak - byłam jedynaczką; po jednej osobie mogłabym zbierać te kuchenne rzeczy (i analogicznie łazienkowe - niezakręconą pastę do zębów, waciki po demakijażu, ciuchy na podłodze) nawet nie bardzo narzekając. Po czterech robi się z tego pół etatu, na które nie mam zasobów. No i teoretycznie dobrze, bo nie wychowam niedorozwojów życiowych, tylko strasznie męczący jest proces wychowywania. Jakoś to można usprawnić? Zrobić magiczny myk, żeby dzieciarnia żyła tak, jak się żyje w hostelu, gdzie regulamin każe po sobie zgarniać na bieżąco?

Monday 13 July 2020

Po moście

Kiedyś były dwa mosty na Bobrze: drogowy i kolejowy. Drogowy wysadziło wojsko niemieckie w czasie odwrotu. Potem po jednej stronie rzeki została duża jednostka radziecka z własnym miasteczkiem, więc most drogowy nie został odbudowany, żeby ludność okoliczna się tam nie pchała. Kiedy jednostka została wycofana - ruch drogowy zorganizował się już inaczej, więc mostu ostatecznie nie odbudowano.
Przyczółek eks-mostu po stronie "radzieckiej", sądząc po napisach na murze, był miejscem wycieczkowym dla ludzi tam stacjonujących (i mieszkających). Teraz podobną rolę pełni przyczółek po stronie polskiej, sądząc po analogicznych napisach, torebeczkach strunowych i pudełkach durex.
To w sumie jest pozytywna historia - na betonie kwiaty rosną. I tak dalej.

Romantyczność

Kąpałam się nocą przez polewanie z menażki na betonowej płycie nad Szprotawą, kiedy zauważyłam, że pod stopami coś mi błyszczy. To gwiazdy odbijały się w rozlanej wodzie.

Tuesday 23 June 2020

Ściągawka z ideologii LGBT

Pytanie: Co to jest ideologia LGBT?
Odpowiedź: Jest to ideologia, według której lesbijek (L), gejów (G), osób biseksualnych (B) oraz transpłciowych (T) nie wolno zabijać, obrażać, dyskryminować, poniżać, wyśmiewać, wyrzucać z pracy (dorosłych) albo z domu (nieletnich).

Pytanie: Czy katolik potrzebuje ideologii LGBT?
Odpowiedź: Katolik nie potrzebuje ideologii LGBT, ponieważ katolikowi nie wolno NIKOGO zabijać, obrażać, dyskryminować, poniżać, wyśmiewać, a wyrzucać z pracy (dorosłych) albo z domu (nieletnich) wolno mu tylko wtedy, kiedy naruszają kodeks pracy (dorośli) lub stwarzają zagrożenie życia dla domowników (nieletni).

Pytanie: A co jeśli katolik uważa, że pewne osoby można zabijać, obrażać, dyskryminować, poniżać, wyśmiewać, wyrzucać z pracy (dorosłych) albo z domu (nieletnich), jeśli osoby te są lesbijkami, gejami, bi- albo transpłciowe?
Odpowiedź: W takim razie jest to dupa, nie katolik.

Pytanie: A czy porządny człowiek, który nie jest katolikiem, potrzebuje ideologii LGBT?
Odpowiedź: Jeśli jest porządnym człowiekiem, to nie potrzebuje, ponieważ nikogo nie będzie zabijać, obrażać, dyskryminować, poniżać, wyśmiewać, wyrzucać z pracy (dorosłych) albo z domu (nieletnich) tylko z tego powodu, że dana osoba jest lesbijką, gejem, bi- albo transpłciowa.

Pytanie: To po co jest ideologia LGBT?
Odpowiedź:  Żeby chronić około 10% społeczeństwa (tyle średnio mamy lesbijek, gejów, osób bi- i trans- w populacji ludzi) przed bandytami i łajdakami (których % trudno policzyć, ale łatwo zauważyć).

--- Dodaję wersję angielską (postedytowaną) na prośbę Ojca, with best regards to his Friends


Cheat sheet with LGBT ideology

Question: What is LGBT ideology?

Answer: It is an ideology according to which lesbians (L), gays (G), bisexuals (B) and transsexuals (T) must not be killed, insulted, discriminated, humiliated, ridiculed, expelled from work (adults) or from home ( minors).



Question: Does a Catholic need LGBT ideology?

Answer: A Catholic does not need LGBT ideology, because a Catholic must NOT kill ANYONE, insult, discriminate, humiliate, ridicule, and can expel persons from work (adults) or from home (minors) only if they violate the labor code (adults) or are a life threat for household members (minors).



Question: And if a Catholic believes that some people can be killed, insulted, discriminated, humiliated, ridiculed, expelled from work (adults) or from home (minors), because they are lesbian, gay, bisexual or transsexual?

Answer: The person who believes so is an Asshole, not a Catholic.



Question: Does a decent non-Catholic person need LGBT ideology?

Answer: A decent person does not need it either, because they will not kill anyone, insult, discriminate, humiliate, ridicule, expel from work (adults) or from home (minors) just because one is a lesbian, gay, bi- or transsexual.



Question: So, what is LGBT ideology for?

Answer: To protect up to 10% of the society (that is the average of lesbians, gays, bisexuals and trans- among the population of people) from criminals and scoundrels (% of which are difficult to count, yet easy to notice).

Sunday 21 June 2020

Kto cię uczył biologii!?

Używając ostatnio ciągle tego rozpaczliwo-ironicznego zawołania w dyskusjach o COVID-19, globalnym ociepleniu, energetyce, suszach i powodziach, muszę spisać, kiedy się ono do mnie przyczepiło. Otóż byłam parę lat temu na obozie tanecznym i mieszkałam w pokoiku z trzema zajebistymi niewiastami. Napakowany program nie pozostawiał za dużo czasu na pogaduchy, ale gdzieś tam przewinęła się wymiana informacji, że jedna z koleżanek tańczy na rurze i ma męża, druga tribal i narzeczonego, trzecia różne style i dużo podróżuje, no a ja - głównie belly dance na poziomie gminnym oraz mam konkubenta i czworo dzieci.
Obóz był naprawdę intensywny, przez większość dnia padałam na ryj (jednocześnie zwijając się z zachwytu), a atmosfera w pokoju raczej koszarowo-akademikowa. No i zdarzyło się razu pewnego, że między jednymi a drugimi zajęciami wpadłam wziąć prysznic i chwilę odpocząć, i przemieszczałam się z łazienki na łóżko w samym ręczniku (a i to opadającym niechlujnie). Wtenczas jedna koleżanka mnie skomplementowała życzliwie: nie wierzę, po czwórce dzieci masz taką epicką dupę? Na co odpowiedziałam z głębin zmęczenia: ej, kto cię uczył biologii!?

Monday 15 June 2020

My, DDO (Dynamiczni Drobnomieszczanie Online)

STAN NA 15 CZERWCA 2020

W moim bąblu społecznym nie wypada aktualnie śmiać się z:
- osób o orientacji seksualnej innej niż przeciętna,
- osób rasy innej niż biała,
- gwałtów lub pedofilii,
- Żydów,
- depresji,
- uchodźców.

W moim bąblu społecznym można aktualnie śmiać się z:
- madek i gówniaków (z wyłączeniem matki własnej),
- katolików (z wyznawców innych religii też, tylko ciszej),
- gospodyń wiejskich (chyba że ktoś jakieś zna, to wtedy nie),
- Cyganów (ale tak, żeby nikt ważny nie słyszał),
- foliarzy (z wyłączeniem aktualnych fobii i przesądów własnych),
- patologii 500+ (czyt. dowolnych osób wielodzietnych),
- Januszy, Grażyn, Sebixów i Karyn (czyt. osób wykształconych/oczytanych słabiej niż średnia bąbla).


Tuesday 9 June 2020

Jak nie troll, to nie wiem







Albo jak jedziesz rowerem polno-leśną dróżką i natrafiasz na taki most nad wyschniętym strumykiem albo nawet rowem, zrobiony z solidnych granitowych bloków. Skąd one tam...? Okolica nie przestaje zadziwić. A miała być tylko mała eksploracja dwóch mostków nad A4 (Stróża-Piotrowice).

Ale serio, skąd w środku pola takie kloce granitu? Przychodzą do głowy 3 pomysły:
1) Ktoś coś innego z nich miał nieopodal (co? dolmen jakiś pragermański??) i zrecyklował, jak musiał umocnić mostek.
2) Droga istnieje dużo dawniej i wcześniej (przed budową A4) miała dużo większe znaczenie.

3) Po prostu mamy tu trolle.

Btw. napotkałam potem w Stróży panią siedzącą na przyzbie na podobnym bloku. Rozważałam zapytanie "Przepraszam, czemu pani siedzi na bloku granitu? Na snopku słomy się siedzi, proszę pani, na pniaku, na starym korycie - ale ten granit to, przepraszam, skąd???"
Nie zrobiłam tego i teraz mnie męczy.


Mostek jest na Mühl-Gr(aben) między Nieder Struse a Gr(oss) Peterwitz. 


Schmellwitzer Mühle

Pamiętacie historię o myciu roweru w rzece? Tamta wycieczka przez bagna była nieudanym poszukiwaniem ruin młyna w Chmielowie - Schmellwitzer M.(ühle) na mapie z 1932-1936, które dziś udało się znaleźć, tylko na drugim brzegu Strzegomki! Ostatni odcinek drogi dojazdowej do młyna od wschodu po prostu nie istnieje, most z Chmielowa też nie (ale to wiedziałam wcześniej). Deszcz, ścieżki dzików i pokrzywy na mój wzrost.

 Zdaje się, że już wiem, czemu młyn był "Schmellwitzer": bo kiedy go budowano, stał na lewym (chmielowskim) brzegu Strzegomki. Od Chmielowa (Schmellwitz) został oddzielony sztucznie przekopanym kanałem do regulacji przepływu (czarna krecha na mapie). Teraz tym kanałem płynie główny nurt (na ostatnim zdjęciu), a stary bieg rzeki został bagienkiem.
Weryfikacja tej teorii wymaga znalezienia jazu na południe od młyna, czyli jeszcze jednej wycieczki w błoto i pokrzywy.


A równolegle ciekawi mnie, jakim kuzynem Czerwonego Barona był ostatni pan na Schmellwitz?

Seks w trybie IKEA

Zakupy w Ikei są jak seks z kimś, kto ZA KAŻDYM RAZEM musi cię związać w baleron z wymyślnymi węzłami, potem wypić kawę z setką koniaku i trzema łyżeczkami cukru, wyguglać jak się rozwiązuje, powoli rozwiązać posapując i wtedy ewentualnie przelecieć albo i nie.
(Właściwie to miałam się pochwalić, że kupiłam fajne krzesło do pracy w BRW, które jest sklepem z meblami, a nie sposobem na spędzanie czasu).

Wednesday 3 June 2020

Wstyd alternatywny

Wyobraźcie sobie rzeczywistość alternatywną, w którym seks nie jest w ogóle sprawą wstydliwą. W tamtym świecie wstydliwe jest za to kupowanie i sprzedawanie przedmiotów: legalne, ale tabu. W takim świecie oszuści byliby niemal bezkarni; podobnie bezkarni byliby ludzie, którzy nielegalnie handlowaliby z dziećmi. To taka trzecia myśl po obejrzeniu "Zabawy w chowanego" Sekielskich.

Pierwsza myśl przynosi oczywiście gniew na księży - albo cynicznych drapieżników, albo chorych szukających ofiar zamiast szukać pomocy - i na biskupów skurczybyków, którzy ich cynicznie i nieludzko kryli dla dobra korporacji, z całkowitym pominięciem dobra ofiar i przyszłych ofiar.

Druga myśl idzie za wątkiem wprost poruszonym w filmie: przenoszenie księży pedofilów do innych parafii robiło podwójną szkodę, bo nie tylko pozwalało im uniknąć odpowiedzialności, ale też pomagało polować na nowe ofiary na terenie, na którym nikt ich nie podejrzewał. Świat byłby trochę mniej brzydki, gdyby panowie biskupi zechcieli zamiatać sprawę pod dywan na przykład przez lokowanie występnych księży w zakonach zamkniętych, tym samym odsuwając ich dożywotnio od pracy z ludźmi. Że co, że to okrutne? Przez setki lat tak sobie radzono z "grzesznymi" kobietami. Nikt nie narzekał.

Friday 22 May 2020

To potrwa

Tak, epidemia potrwa i trzeba żyć tudzież nie zarżnąć gospodarki. Tak, nie wymarło 10% populacji, większość przechodzi łagodnie. Tak, obostrzenia typu nie wychodzić z domu były idiotyczne (nie tylko przesadzone, ale też rypiące odporność, która nam się wielce przyda). Tak, bez planowych zabiegów i dostępnych szpitali ludzie będą umierać na zawały i wyrostki. Ale serio musimy wszyscy do knajp, fryzjerów i szkół? Serio bez masek już wkrótce? Kto nas kurwać uczył biologii?!

Absolutnie najbardziej optymistyczny wariant jest taki, że z pandemią będzie jak z rokiem 2000 - opinia publiczna po wszystkim uzna "eee, i po co było tak panikować" (niezorientowanym przypomnę, że przed 2000 było jakieś półtora roku ciężkiej pracy IT): jeśli nie wymrzemy, to właśnie dlatego, że "panikowaliśmy".

Sunday 17 May 2020

Remote Zimbardo

Zdalne nauczanie w wersji polskiej coraz bardziej przypomina eksperyment Zimbardo na skalę ogólnokrajową. Kto da radę, ten przetrzyma - silni wyjdą bez szwanku - wybitni przejdą na nauczanie indywidualne - słabi są coraz bardziej w dupie. Zwłaszcza jeśli np. mama jest pielęgniarką, a tata jeździ tirem i nie ma kto z dzieciakiem siedzieć i ogarniać, co pani napisała na Librusie, co powiedziała na Zoomie zanim ją rozłączyło, a co wrzuciła w Teamsach. I co z tego wszystkiego trzeba doczytać z podręcznika, który się zgubił gdzieś między chaosem w domu a zamkniętą szkołą.

Dramat "nauczania zdalnego" pogłębiają dwa zjawiska, które istniały już wcześniej. Pierwsze to zawieszenie szkoły na rodzicach; modelowym uczniem polskiej szkoły jest jedynaczka (ewentualnie bardzo spokojny jedynak) niepracującej matki, niemającej innych zainteresowań niż dziecko i maksymalnie skupionej na obowiązku szkolnym, a przy tym wystarczająco wydolnej intelektualnie i emocjonalnie, żeby ten obowiązek z dzieckiem realizować. Bardzo niewielu nauczycieli w nauczaniu początkowym stawia na szybkie usamodzielnienie dzieci (przykłady za chwilę), a potem tylko podnosi się oczekiwania, nie patrząc na to, czy dzieciak nadąża, czy nadal panują nad wszystkim rodzice. Wiem, że emancypacja uczniów jest możliwa, bo 50% moich trąbli miało szczęście trafić na odpowiednią nauczycielkę w klasach I-III. Sama robię co mogę, żeby dzieci same zajmowały się swoją edukacją, bo jestem dokładnym przeciwieństwem modelowego rodzica: dużo pracuję, a odrabianie lekcji z dziećmi strasznie mnie wkurwia. Owszem, mogę pomóc, jak młode zapyta, ale kompletnie nie widzę tego jako codziennego punktu w swoim grafiku.
Awaryjne przełączenie na nauczanie zdalne (czy to w trybie Zoom, czy Librus) byłoby znacznie łatwiejsze, gdyby do tej pory codzienna praktyka szkolna zakładała, że:
- uczniowie wiedzą, jakie mają podręczniki, ćwiczenia i płyty rozplanowane na całe półrocze - szkoła dostarczyła i nauczyła ucznia ogarniać, co do czego; ilość tego majdanu musi być dostosowana do możliwości ucznia, nie rodzica!
- zadanie domowe jest przewidziane na samodzielną pracę ucznia, czyli też dostosowane do jego poziomu (włącznie z językiem, jakim jest napisane polecenie, i ustalonym miejscem, gdzie się zadania z danego dnia notuje);
- pomoce naukowe są rozpisane na całe półrocze i leżą w szkole (czyli można je łatwo zapakować w worki i wydać) - zapomnijmy o akcjach typu "na jutro blok A3 zielony gruby, kilo średnich gwoździ i lakier ferrari red".

Druga sprawa to program nauczania. Zrozumiałam dopiero parę miesięcy temu, co z nim jest nie tak, kiedy domowa 8-klasistka przyniosła wyniki próbnego egzaminu czy tam innej diagnozy z matematyki i przeczytałam, jak wygląda średni w kraju % poprawności wykonania tego czegoś: 30 czy 40. Co to znaczy 30% wiedzy z matematyki? Czy np. gwarantuje, że umiemy ułożyć i rozwiązać równanie z jedną niewiadomą, a z większą liczbą niewiadomych już nie? Że obliczamy powierzchnie figur, a z bryłami nam nie idzie? Że umiemy liczyć procenty, ale nie promile? Ni wuja. Oznacza to, że liznęliśmy przypadkowe rzeczy z równań, z powierzchni i z ułamków, które nie składają się w żadne rozsądne minimum wiedzy matematycznej, bo nie muszą. Niewyobrażalnie bez sensu jest model, w którym program nauczania obejmuje mnóstwo rzeczy, z których uczeń bardzo dobry ma opanować wszystko, a bardzo słaby - jakieś losowe fragmenty.
Gdyby nauczanie - zwłaszcza podstawowe - zbudować tak, że istnieje minimum, które opanowują wszyscy uczniowie, a do tego dokłada się rozszerzenia na poziomie 3, 4, 5 i 6, to byłoby się na czym oprzeć nie tylko w sytuacji epidemii czy innej klęski żywiołowej, ale też wtedy, kiedy uczeń choruje i przechodzi na nauczanie domowe, przeprowadził się i trafia do klasy o innym poziomie albo np. ma kryzys w domu i brak warunków do nauki. Nie trzeba by niczego wymyślać - wystarczyłoby backtrackować do programowego minimum.

Wiem, że nic takiego szybko nie nastąpi - ani szkoła dla uczniów, ani programy typu baza+nadbudowa. Piszę o obu rzeczach w sferze marzeń i pobożnych życzeń, bo jako kompletny antytalent pedagogiczny nie widzę się w szkole - chyba żeby na starość jako woźna ze szczotoganem.


Sunday 26 April 2020

Prosty radziecki inżynier




Brunet w kufajce na tym zdjęciu to mój przyszły ojciec, montujący zbrojenia w przyszłej komorze reaktora IBR-2 w Dubnie. Rok zdaje się 1971. Zastanawiałam się od dawna (bo fotka wisiała na ścianie w domu rodzinnym), kto do cholery wpuścił inżyniera energetyka na budowę Otóż mamy tu tzw. subotnik, czyli pracowników umysłowych oddelegowanych w sobotę do pracy fizycznej, przed udaniem się na tradycyjną w takiej sytuacji wódkę.

W sumie historia zawodowa mego Padre daje do myślenia. Przynudzał się na Bronowicach, pojechał robić prawdziwą energetykę do Dubny. Potem wskoczył w projekt Żarnowiec w ramach IASE/CNPAE, co rokowało bardzo dobrze, ale skończyło się tak, że rozważał całkiem serio pracę na nocki w najbliższej piekarni, żeby mieć jakiś etat. Sensowne pieniądze zarobił pod koniec kariery, jak sprywatyzowali sobie z kolegami kawałek post-CNPAE i robili solidne usługi automatyki pod energetykę - niestety, konwencjonalną.


A tu trochę więcej własnymi słowami głównego bohatera zdjęcia:

W 1967 trafiłem do Dubnej za sprawą profesora Jerzego Janika zainspirowanego przez Irka Natkańca, od lat też profesora. W Laboratorium Fizyki Neutronowej (LNF – matka była
w LTF) pracowałem w Zespole Budowy Reaktora IBR-2. „2” to znaczy drugi, bo
w Laboratorium był już pierwszy, ale on nazywał się IBR-30. A „30” dlatego, że jego moc cieplna była około 30 kW – taka uśredniona: w impulsie i między impulsami. Na marginesie: IBR-2 był projektowany na moc uśrednioną 10 MW, a osiągnął prawdopodobnie 2 MW (nie kW, a MW!). Projektowały dwa biura w Moskwie, współpracowały: MIFI – fizyka reaktora
i MISI – osłony przed promieniowaniem i specjalne konstrukcje budowlane (stąd przyjaciel Pasza czyli Paweł Aleksandrowicz). A my – Zespół: koordynacja i nietypowe uzupełniające zadania. Budowa ruszyła w 1970/1971.

Pora rozszyfrować skrót IBR. Impulsnyj Bystryj Reaktor. Słowo „reaktor” nie wymaga komentarza, ale dwa pozostałe słowa tak.

Impulsnyj, bo w przeciwieństwie do wszystkich pozostałych na świecie reaktorów jądrowych, on nie działał ciągle, a periodycznymi impulsami – taka jego (ich – tych dwóch) światowa unikalność. 5 razy na sekundę, na około 50 msec stawał się wysoce nadkrytyczny na neutronach natychmiastowych (a te żyją około 1 msec) i dzięki temu w takim piku dawał neutronów około 1000 razy więcej niż między pikami. Dygresja. Ten w Czarnobylu, nie impulsowy, tylko raz, w sposób niezamierzony, stał się nadkrytyczny na neutronach natychmiastowych (w 4 sekundy moc wzrosła około 100 razy) i w konsekwencji mieliśmy go na całym świecie. W świecie znane są konstrukcje, w których duże nadkrytyczności na neutronach natychmiastowych powodują dużo szybszy i dużo większy wzrost mocy aż do rozsypania się konstrukcji. Nazywają się bomby.

Bystryj nie dlatego, że reaktor był szybki, ale dlatego, że pracował, czyli, że rozszczepienie szło, na neutronach szybkich, tj. takich o energiach rzędu MeV, tj. o energiach takich jakie mają neutrony w chwili rodzenia się w wyniku rozszczepienia takiego czy innego materiału rozszczepialnego (U233, U235 i Pu239). Powszechnie reaktory pracują na neutronach termicznych, tj. takich o energiach około 100 meV, co się przekłada na prędkości neutronów paru km/sec.

No ale komu i do czego potrzebne są takie krótkotrwałe ale silne, czyli ilościowo obfite, impulsy neutronów? Fizykom „twiordotielszczykam”, którzy mierząc takie czy inne parametry neutronów, wyciągali wnioski co do „struktury i dynamiki ciał stałych i cieczy” (to oficjalna nazwa tej branży). Bazą do tego był niejaki Nelkin (widziałem go w Zakopanem, chyba w 1964, na dwutygodniowej szkole fizyki reaktorowej pod auspicjami MAEA
z Wiednia) ze swoim wzorem na „podwójnie różniczkowy” (energia i kąt) przekrój czynny na rozpraszanie neutronów. Matka, obok fizyki jądra atomowego, też była zamieszana w ciało stałe, ale chyba w zakresie magnetyków na bazie teorii niejakiego Hartree Focka.
W Zakopanem miałem sukces, a nawet dwa: (1) oficer wywiadu kaperował mnie do współpracy, (2) odmówiłem – chociaż co mają zapisane w IPN to tego  nie wiem, nie sprawdzałem.

Już wiemy, że to fizycy w neutronach sobie upodobali, ale nie tych co są w reaktorze, czyli tych co są „solą” reaktora, ale w tych co z niego na zewnątrz uciekają, a które my inżynierowie, dla fizyków w tzw. wiązki formujemy. Prof. Kauts z BNL nazwał tę robotę „Tailored neutron beams” a Wałodia (Władimir Maksymowicz) „Optimizacja nejtronnych puczkow”, natomiast ja, wespół i pod kierunkiem Tadzia Niewiadomskiego (IFJ Kraków), jakoś tam częściowo opisałem w pierwszej w życiu pseudo publikacji.

Musimy sobie jednak przypomnieć jak to z tymi neutronami w reaktorze jest. Rodzą się
w reakcji rozszczepienia w ilości średnio 2,5 na jedno rozszczepienie (pluton trochę więcej,
a uran trochę mniej). Część z nich ginie, bo je coś wrednego w reaktorze, jakieś „żelastwo” konstrukcyjne, pochłonie. Część trafi na jądro materiału rozszczepialnego, spowoduje rozszczepienie i to te są „solą”. Część natomiast ucieka z reaktora na zewnątrz i one są stracone dla rozszczepienia (czyli dla energetyki, której nie neutrony są potrzebne a ciepło każdemu rozszczepieniu towarzyszące w ilości około 200 MeV), ale to właśnie na te neutrony ucieczki łasi są fizycy!!! Potrzebują ich dużo, by zbyt długo nie robić pomiarów, bo elektronika może zawieść, bo azotu zabraknąć, bo zaniknie zasilanie, bo inni też na wiązkę czekają. A jak już się doczekają to spania nie ma, są emocje. Potrzebują je impulsami, bo upodobali sobie mierzyć energię rozproszonych neutronów (Nelkin) poprzez pomiar czasu przelotu od źródła (miejsca rozproszenia) do detektora, tzw. Time of Flight. A żeby pomiar czasu przelotu był dokładny, to impuls powinien być krótki. Czyli: dawaj dużo ale przez króciutki czas! I to jest ten „tailored”.

Jeszcze dwa słowa o cieple. Jak to jest 30 kW to nie ma problemu, ale jak to ma być 10 czy choćby tylko 2 MW towarzyszące rozszczepieniom w rdzeniu reaktora o objętości około ćwierć m3, to mamy problem. Takiego rdzenia nie można zostawić bez wyrafinowanie zorganizowanego chłodzenia. Ciepło nieskutecznie odprowadzane z elementów paliwowych spowoduje rozszczelnienie (stopienie) tychże i mamy wolną drogę do rozprzestrzeniania produktów rozszczepienia, a te są silnie radioaktywne! IBR-2 ma chłodzenie ciekłym sodem (około 500K): rury, pompy, wymienniki ciepła no i strach, bo sód lubi się palić! Tak więc spora kupa nie trywialnej techniki.

Trochę techniki jest też potrzebne by zorganizować impulsowość. Ta technika to odpowiednio napędzana i zsynchronizowana złożona maszyna wirująca, przemieszczająca tuż przy rdzeniu reaktora tzw. „reflektor neutronów”, by periodycznie zmieniać warunki ucieczki neutronów, czyli periodycznie zmieniać reaktywność na neutronach natychmiastowych. Wirować ma szybko i tuż, ale bezpiecznie, by broń Boże nie uszkodzić rdzenia reaktora, bo tam przecież ciekły sód no i radioaktywne produkty rozszczepienia.

Wszystkie te techniki gdzieś trzeba pomieścić. Na poziomie rdzenia reaktora, a więc na poziomie wiązek neutronów, jest hala dla stanowisk pomiarowych fizyków – klientów reaktora. Zbrojenie na zdjęciu to podłoga tej hali. Pod halą cała infrastruktura chłodzenia (sód) i infrastruktura maszyny wirującej, czyli wirujący reflektor neutronów, tzw. „wiertuszka”. Tam także infrastruktury pomniejszych układów z branży Tailored neutron beams, a w tym ciekły wodór (20K) dla mego „źródła zimnych neutronów” (poniżej 5 meV).

Jak budowa to beton, a jeszcze lepiej zbrojony. Mamy wtedy solidną konstrukcję zdolną przenieś duże obciążenia. Żelbet to również bardzo dobra osłona przed promieniowaniem: żelazo radzi sobie z promieniowaniem gamma, a wodór w betonie z neutronami. Inne składniki żelbetu też swoje robią. Znamy lepsze kompozycje osłonowe, ale przecież nie budujemy osłon reaktora dla łodzi podwodnej (jak Paweł w Sewastopolu).

Całość, jak widzisz, bardzo interesująca, łącznie z „leninskim subotnikiem”, który na ten dzień, tych od „źródła zimnych neutronów” i „neutronowodów pełnego odbicia” zaangażował do „zbrojeniowego czynu społecznego”, zwieńczonego grillowaniem na ognisku i czymś tam jeszcze.

Na koniec ciekawostka. Robiłem tailored, ale jako innostraniec „nie wiedziałem”, że źródłem neutronów jest reaktor z paliwem plutonowym. Podobnie chyba na Saławkach „nie wiedzieli”, że ja tam nie mam prawa być.



Wrocław, 21.04.2020.                                                                       Andrzej Nawrocki