Sunday, 16 August 2020

Maria Śnieżna

Uwaga, będzie nostalgicznie.

 

Wielkanoc cirka 25 lat temu. Jesteśmy ze znajomymi w chałupie na Lesieniówce koło Międzygórza. Pogoda zmienna: w piątek wichura, po której w sporej części Kotliny Kłodzkiej znika prąd, co zmusza naszą wycieczkę do przeprowadzki z pokoików gościnnych na strychu do jadalni z kominkiem i prowokuje bliższą integrację z koniuszym Tadkiem, który jeszcze pojawi się w tej opowieści. Drugim efektem wichury okazuje się 20 cm śniegu, który nieco zaskakuje nas w sobotni poranek - albowiem planowaliśmy iść do kościółka na Marii Śnieżnej z koszyczkiem żarcia do poświęcenia, a po drodze zebrać kwiatki do udekorowania tego koszyczka. Brniemy zatem na Marię Śnieżną przez śnieg, a koszyczek po namyśle dekorujemy świerkowymi gałązkami. Docieramy sporo spóźnieni, ale ksiądz jest chyba pod wrażeniem naszej zaśnieżonej ekipy: wychodzi i odprawia rytuał specjalnie dla nas, a potem jeszcze oprowadza po kościele i przyległościach. Na święceniu jest trochę zabawnie - część znajomych nie bardzo wie, co robić i co odpowiadać; podtrzymanie tradycji to chyba głównie moja sprawka, bo wtedy mam jakoś tak, że chcę zostać blisko KK, ale na swoich zasadach, a nie jak rodzina każe.

W każdym razie poświęciliśmy i na Lesieniówkę wróciliśmy dumni. W niedzielę zasoby z koszyczka (i nie tylko) wylądowały na wielkanocnym stole, do którego zaprosiliśmy Tadka - zastanowił się tylko chwilkę, a potem przyniósł dwie flaszki i usiadł z nami. Było prawdziwie wielkanocnie, a przy okazji dowiedzieliśmy się sporo o życiu niezamożnych rodzin w górach trochę po II wojnie (na przykład że pstrągi - dla nas wypasione żarełko planowane na elegancki obiad pod koniec wyjazdu - mogą być synonimem biedy i najgorszego żarcia, bo bywały w potoku za domem i jak nie było co do garnka włożyć, to matka kazała iść nałowić).

No i taki to był wyjazd - kiedy się rozpogodziło, powędrowaliśmy oczywiście na Śnieżnik, robiąc na Żmijowcu serię rozebranych fotek na śniegu, z czego wyszło coś w rodzaju dokumentacji z miejsca zbrodni (wiosenne nieopalone ciało w ostrym słońcu i na tle śniegu wygląda jak trup, nawet jak masz niewiele ponad 20 lat i tzw. walory).

 

Teraz cięcie, sierpień 2020, upał. Wędrujemy na Marię Śnieżną z Puchaczówki sporą ekipą (całkiem inną niż tamta sprzed ćwierć wieku). Dzień jest powszedni, ale już z daleka słychać mszę z głośników. Ludzie naokoło kościoła bynajmniej w niej nie uczestniczą - przychodzą na górę i odchodzą, jedzą kanapki, sprejują się przeciw komarom albo od słońca. Wcale nie jest tak, że transmisja umiarkowanie udanych popisów wokalnych księdza ma dotrzeć do osób rozproszonych wkoło kościoła (bo wirus) - na ławkach nikogo nie ma. Kościół otaczają solidne metalowe płoty i dodatkowo barierki jak na placu budowy, zwężające dojście do minimum i obwieszone tabliczkami o tym, czego nie wolno. Nie wchodzimy; przenosimy się ze swoimi kanapkami na skałki na Iglicznej.

 

Nurtuje mnie ostatnio głupie pytanie, czy 20-30 lat temu postanowiłam zostać w KK, chociaż "w kruchcie" (tj. na marginesie, m.in. z powodu niemożności wytrzymania godzinnej mszy raz w tygodniu), bo ten kościół był wtedy inny, bardziej ludzki i godny, czy tylko ja byłam bardziej naiwna i nie widziałam pychy, zaborczości, zakłamania. Powyższa historia, jako jednostkowa, oczywiście niczego nie wyjaśnia.

No comments:

Post a Comment