Mam taką zagwozdkę rodzicielską, trudną dla jedynaków: jak przekonać nieletnie dzieci, żeby - w uproszczeniu - sprzątały po sobie? Nie chodzi o mityczne "posprzątaj pokój", bo tu wystarczy, że dzieciaki raz w tygodniu san-epidowo ogarną swoje metraże (a jak mieszkają na co dzień - to ich sprawa). Ciężko mi natomiast z kuchnią i łazienkami, gdzie rzeczy niewyrzucone, nieopłukane i nieodłożone na miejsce w ciągu paru godzin zamieniają pomieszczenie w slums, w którym nie umiem działać bez przynajmniej kwadransa sprzątania. Na przykład: ogarnęłam kuchnię po drugim śniadaniu, idę pracować, wracam przygotować obiad - pełna dobrych chęci, bo gotować lubię - i zastaję brudne talerzyki, w zlewie jakiś szpej, na stole rozlane mleko, na blacie otwartą musztardę, podeschnięty ser i obierki z ogórka. Nie umiem wziąć się do gotowania, póki nie uporządkuję wszystkiego. OK, czasem wołam młodzież z różnych zakątków domu i każę odstawić do zmywarki, wyrzucić, zmyć, schować do lodówki, zetrzeć - do skutku. Tylko że to jest, kurwać, niewiele mniej nużące niż samo sprzątanie!
Zupełnie inaczej rzecz się przedstawia, kiedy któraś pichci dla całej rodziny, robi pizzę, ciasto czy sorbet. Ba, wtedy staję przy zmywaku z pieśnią na ustach, cała dumna, że dzieć taki kreatywny. No ale te drobiazgi...?
Autentycznie nie pamiętam, jak było ze mną, kiedy lat miałam 7, 10, 13 czy 16: kończyłam działania czy zostawiałam syf po sobie? Tak czy siak - byłam jedynaczką; po jednej osobie mogłabym zbierać te kuchenne rzeczy (i analogicznie łazienkowe - niezakręconą pastę do zębów, waciki po demakijażu, ciuchy na podłodze) nawet nie bardzo narzekając. Po czterech robi się z tego pół etatu, na które nie mam zasobów. No i teoretycznie dobrze, bo nie wychowam niedorozwojów życiowych, tylko strasznie męczący jest proces wychowywania. Jakoś to można usprawnić? Zrobić magiczny myk, żeby dzieciarnia żyła tak, jak się żyje w hostelu, gdzie regulamin każe po sobie zgarniać na bieżąco?
No comments:
Post a Comment