Saturday 28 December 2019

W mateczniku pewnego foruma

(Based on a true story.)
(Może niedokładnie tak zakończyłam dyskusję, ale bardzo bym chciała).
(Nie pracuję dla żadnej winnicy, proszę nie przyjeżdżać z kanistrami).

Ja, na forum dyskusyjnym Wiodącego Narzędzia Do Operacji Na Liczbach:
Szanowni, mnożenie dwóch liczb umiem w Waszym narzędziu fajno, ale przy trzech sprawy się komplikują. Doradźcie, jak mnożyć trzy liczby?

Pan Duży Fachowiec Z Firmy Produkującej To Narzędzie, na forum:
Pewnie mnożysz te liczby, żeby płacić pracownikom winnicy od zebranych skrzynek. Zauważ, że nie jest to najlepszy model - rozważ płacenie za wynik zbiorów. A do tego, co mówisz, mogłabyś użyć naszego Wyspecjalizowanego Narzędzia Do Mnożenia.

Ja, tamże:
Szanowny Panie Duży Fachowcu, bardzo dziękuję za odpowiedź! Nie zamierzam płacić pracownikom od skrzynek, tylko pomóc klientowi policzyć, ile gówna ma kupić do nawiezienia winnicy. Więc jak radzicie Państwo mnożyć trzy liczby w Narzędziu Do Operacji Na Liczbach? Bo Wyspecjalizowane Narzędzie Do Mnożenia u klienta nie działa i nawet macie taki wątek na forum, o tu.

Pan Jeszcze Większy Fachowiec Z Firmy Produkującej To Narzędzie, na forum:
Jeśli pracownicy winnicy zgodzą się na chodzenie z naszą wtyczką mierzącą ich kroki, ciśnienie, tętno i częstotliwość wypróżnień, to przy użyciu Wiodącego Narzędzia Do Operacji Na Liczbach możesz bardzo precyzyjnie zmierzyć w zasadzie wszystko, co dzieje się w winnicy. Ale czy na pewno chcesz rozliczać się na tej podstawie? A to twoje obliczanie objętości nawozu przed zakupem wydaje się zagadnieniem raczej akademickim.

Ja, tamże:
Szanowny Panie Jeszcze Większy Fachowcu, dziękuję Panu straszliwie! A mnożenie to sobie chyba ogarnę u kolegi z suwakiem logarytmicznym, zanim mnie chuj strzeli.

Sunday 22 December 2019

The Witcher: Flatline

Aktorzy w Wiedźminie są jak neural MT: niby ładnie, tylko nic nie kumają. Scenarzysta w pocie czoła tłukł copy-paste kawałków opowiadań, starannie wycinając wszystko, co, nie daj Boże, mogłoby wyglądać na humor. Po drugim odcinku badziewia już wiem, że Netflix nie zasługuje tą produkcją na kolejną godzinę mego życia, a tym bardziej na kilka

Wygrzebałam antyrecenzję poprzedniego W. sprzed dwóch dekad, która niestety nie traci na aktualności (*). Chyba jedyne, co się zmieniło, to że w nowym W. akurat dzieci grają nieco lepiej niż dorośli. https://esensja.pl/film/publicystyka/tekst.html?id=495

(*) Ślęża Manekin Project istnieje na YT, nie polecam, nie odradzam, ale to tylko 20 min. i nie ma piosenki o przyjacielu ludzkości, a to jednak spora zaleta!

Thursday 19 December 2019

1/3 gwizdka

Przed niektórymi z nas mniej więcej 2 tygodnie z dziećmi. Najczęściej wyrośliśmy w przekonaniu, że wychowanie polega na korygowaniu błędów dziecka, "niegrzeczności" i "złego zachowania". A może by wrzucić na te 2 tygodnie luz i korygować co trzecie? Co piąte?


Uzupełnione w dyskusji z kolegą, który mówi, że to niekonsekwencja (i ma w tym też rację):
Wydaje mi się, że człowiek ma ograniczoną pojemność na krytykę i że mamy tendencję do jej przekraczania. Rozważałyśmy to kiedyś z koleżanką, że przez tysiące lat ludzie po prostu mniej zwracali uwagę na dzieci (i dzieciom), więc korygujący komunikat od czasu do czasu był pożyteczny. Teraz mamy zasoby, żeby bombardować dzieciaki negatywami "dla ich dobra" bez ograniczeń, co na mega odpornych działa jak biały szum, a na wrażliwszych jak na obrazku.
Trochę analogicznie jak nasz jaskiniowy mózg każe wpieprzać tłuste, słodkie i sfermentowane, bo się jeszcze nie nauczył, że raczej nam zaszkodzi niż zabraknie.

Saturday 14 December 2019

On your mark (grafomania)

What if I don't want to make it
Give me my right to give up
I simply choose to be broken
I am not going to fight
Don't call my abyss depression
Don't give me pills for the dark
If I were fit for survival
Certainly not on your mark

Seks i potwory

Był gdzieś taki artykuł, w którym mądry człowiek komentował gwałty na amerykańskich uczelniach w takim oto duchu: jeśli chłopak jest wychowany po purytańsku, czyli seks bez ślubu źle, onanizm źle i w ogóle TE RZECZY źle, to  - zwłaszcza jeśli nie jest jednostką szczególnie myślącą i moralnie wrażliwą - znajduje się poza obszarem dozwolonym i wtedy, kiedy zabawią się z koleżanką po butelce wina za obopólną zgodą, i wtedy, kiedy spije tę koleżankę do nieprzytomności, nieprzytomną wydyma za śmietnikiem i tam zostawi. W końcu to grzech i tamto też grzech, więc co za różnica? Porusza się poza granicami dozwolonego świata, a tam nie ma już zasad - tam są potwory.
Dokładnie tak samo działa rodzima katolicka i do trzech pokoleń postkatolicka "moralność" roztrząsająca seks jak stęchłą pościel: gąszcz zakazów czego komu w co nie wkładać - przed małżeństwem, w trakcie czy obok - w którym brak miejsca na takie drobiazgi jak krzywda czy, bo ja wiem, zdrowie. Nie szczepimy się na HPV ani nie nosimy gumek przy sobie, bo przecież TO SIĘ NIE ZDARZY. Ponieważ jednak się zdarza, to dzieją się niepotrzebne choroby i jeszcze mniej potrzebne ciąże, gwałty, wymuszenia i wszelka inna krzywda w obie strony - jak to w krainie potworów.
Powie ktoś, że przynajmniej ten owoc zakazany smakuje jak żaden i że nie ma to jak dreszcz emocji na zakazanym terenie. No nie wiem. Kawałek życia mam za sobą i stwierdzam z żalem, że "urwani z uwięzi" potrafią się głównie jarać tym urwaniem właśnie, zaliczyć krótki lot gotowy i wrócić pokutować - na nijakie finezje nie ma co liczyć, bo finezje karmią się czasem i wyobraźnią, a nie perspektywą klęczenia na grochu.
 

Wednesday 11 December 2019

Wydarzenia

Pożyczyłam dzieciątku laptopa. Odebrawszy, znalazłam w przeglądarce stronę bryk.pl, otwartą na "Syzyfowych pracach". Uświadomiwszy sobie, że w ogóle nigdy tego nie czytałam, zaczęłam z pewnym zaciekawieniem chłonąć streszczenie. I tu perełka:
"Rozdział VIII
Wydarzenia, i tak nikłe, w tym rozdziale właściwie zamierają."

Monday 2 December 2019

Poniedziałek

Angie prosiła, no to piszę. Dziś o krasnoludkach. Ktoś może polecić sprawdzone usługi degnomizacyjne?
Najpierw te małe skurwysyny schowały spodnie Izabeli Joanny. Fajne, cieplutkie, w których chodziła pół soboty i które byłyby jak znalazł na dzisiejszą wycieczkę. Gdyby znalazł. Dopiero kiedy emocje sięgnęły zenitu, a ja wyszłam na śpiąco na poszukiwania, cholerne kurduple podrzuciły zwinięte spodnie do Izowej szafy.
I niestety na tym nie koniec. Irena Beata poprosiła o kakao na śniadanie. Z wielkim żalem przyjęła informację, że kakao nie ma w puszce i nie ma też zapasowego. Dopiero kiedy sprzątałam szafkę, gdzie rozsypały się płatki i kurwa mać wszystko inne, pieprzone gnomy podrzuciły tam całą wielką nieotwartą paczkę DecoMorreno. Zjeby.

Tuesday 26 November 2019

Zabiłaś mnie

Spisane dla Jakuba Luberdy - szpilki bez obciachu i bez fantasy: 
Moja przyszła matka, dalej zwana W., wędrowała nocą przez Wrocław późnych lat 40-tych z koleżanką i kolegą - chyba z wczesnostudenckiej imprezy. Przyczepili się do nich jacyś - pijani, agresywni, niebezpieczni. Ucieczka nie wchodziła w grę, bo W. była w szpilkach z paczki od amerykańskiej ciotki. Kolega bohatersko się postawił napastnikom, jednakowoż nie wyglądało to dobrze. W desperacji W. przypomniała sobie, że jej szpilki mają metalowe skuwki na obcasikach, zdjęła pantofelek i przyjebała któremuś napastnikowi w łeb. Krew, panika, wrzask ZABIŁAŚ MNIE TY KURWO, no i w zamieszaniu udało się uciec. Na bosaka, zdaje się.

Tuesday 5 November 2019

Long story


Siedzę na schodach. Jest ciepło i jasno, wreszcie ciepło i jasno. Próbuję ściągnąć śniegowce i rozsznurować buty; idzie mi słabo. Przede mną stoi młoda brunetka, gospodyni schroniska, i mówi coś chyba ważnego – ale nie jestem w stanie poskładać słów. Kontrolka w głowie wciąż świeci na czerwono: poziom energii krytyczny.
Bielice, listopad 1992, wieczór. Teoretycznie jesień – w rzeczywistości zimowo, silny wiatr zamiata drobnym śniegiem. Mam za sobą 12-godzinną trasę z plecakiem z Chatki pod Śnieżnikiem, z czego ostatnie 3 godziny po ciemku, bez latarki, bez ciepłego picia i bez dokładnej wiedzy, gdzie właściwie jesteśmy. Źle przeczytana mapa i źle wybrane zejście z Suchej Przełęczy skończyło się obchodzeniem Białej Kopy na resztkach energii i na skraju załamania. Uratowała nas – chłopaka i mnie – decyzja „schodzimy z biegiem strumienia” przy kolejnym rozejściu nieoznakowanych dróg, co doprowadziło do tabliczki „Bielice 30 min.”, a stamtąd – pewnie po trzech kwadransach człapania przez wieś – na wspomniane już schody w Chacie Cyborga. Ciepło, jasno. (Do tego wątku martyrologicznego mam jeszcze akcent metafizyczny, ale trochę wstyd mi go tu opisywać).
„Prywatne schronisko w Bielicach” było w planach tamtej jesiennej wycieczki. Opowiadał o nim inny kolega ze studiów, który ponoć próbował – w marcu, w śniegu po pas – w jeden dzień przewędrować z Jodłowa przez Śnieżnik do Lądka i w Bielicach właśnie przystopował. Listopadowy wyjazd zakładał parę dni w Chatce pod Śnieżnikiem, a potem zbadanie nowego miejsca. Ktoś poznany w Chatce potwierdzał istnienie Bielic i ich zalety, pokazał nawet wariant dojścia – jeśli na zielonym szlaku granicą za ciężko, za dużo śniegu albo za mocno wieje, to można ściąć w dół i przejść niebieskim z Nowej Morawy na Suchą Przełęcz, a z niej już godzinka duktem. Tylko nie zapamiętaliśmy dobrze, którą dokładnie drogą schodzić – a Sudety mają przecież to do siebie, że bitych dróg jest sporo i każda wygląda równie dobrze. Zwłaszcza po ciemku i bez latarki.
Tak czy inaczej, po całej tej przeprawie Chata Cyborga okazała się cudownie przyjazna, czysta, w gorącym prysznicu nie zabrakło wody; łóżko było wygodne, w kuchni działało wszystko co działać miało i tylko ja wzbudziłam sporo radości, kiedy próbowałam kuleć na obie nogi. O, i jeszcze był wpis w książce pamiątkowej Bielic (nie mój, ale bardzo w duchu tego, co wtedy czułam): szkic charakterystycznej sylwetki Chatki pod Śnieżnikiem i pod nim „…po tygodniu spędzonym w warunkach średniowiecznych kolega przyszedł tutaj i powiedział: w kiblu jest papier i nie ma drzew!”.
Bywałam od tego czasu w Chacie Cyborga co parę lat, czyli rzadko, bo o miejsca przestało być łatwo od ręki. Był wyjazd grupowy, na którym kolega zepsuł siekierę, a koleżankę obudził kot schroniskowy, kiedy zaklinował się w drzwiach z ukradzionym kabanosem. Mgliście zapamiętałam jeszcze pewien kwietniowy wypad ze znajomymi – chyba było fajnie, choć wycieczki ograniczał mokry śnieg po kolana. Część towarzyską pamiętam wybiórczo, bo będąc w ciąży, natychmiast zasypiałam wszędzie, gdzie usiadłam…
A potem, już jako matka1, siedziałam w Nowy Rok 2005 z przyjaciółką Ewą w jej podwarszawskim mieszkanku i planowałyśmy ferie zimowe. Ewa przeglądała jakiś katalog sudeckich agroturystyk i pensjonatów i zahaczyła wzrokiem o nazwę „Chata Cyborga”. Fajne miejsce, mówię. Zadzwoniłyśmy w ciemno i – o dziwo – były wolne pokoje! Pojechaliśmy w piątkę – Ewa z synem, mój konkubent, dzieć1 i ja. Powoli odnajdywałam się w galaktyce znanej jako Wyjazd z Dzieckiem. Oczywiście na tym etapie wybrałam pokój z łazienką w nowej, bardziej hotelowej części. Oczywiście dostęp do kuchni, pralki, suszarni. (Parę lat i dwoje dzieci później pani Jola powie mi wprost: z jednym dzieckiem byli państwo bardziej kłopotliwi…). Nie mogąc wyprawić się dalej, odkrywałam Bielice biegówkowo (wtedy bez żadnych gotowych tras) i uczyłam się planować wyjścia na 2-3 godziny między karmieniami. Konkubent dla odmiany pakował małą w nosidło i zabierał na stok zjazdowy. Przy stole, za radą Ewy, sadzałam dzieciaka w gondolce z kawałkiem chleba do ciamkania. Na łóżku mała podpełzła i wgryzła się szczękami w jabłko, które chrupałam – pierwsze jabłko w jej życiu.
Od tego momentu Bielice zimowe i letnie wyznaczały rytm kolejnych lat. Następny raz byłam tam już w maju tego samego roku, odkrywając na przykład, jak pięknie wygląda wieś wczesnym rankiem, we mgle, z wysokości łąki nad chatą (to znaczy z suszarni, na którą wybrałam się z pieluchami). Nie żeby nie jeździło się z dzieciakami w inne miejsca, ale Chata Cyborga być musiała: czysto, przyjaźnie, fantastyczne jedzenie i zawsze wiadomo, że będzie ciepła woda, a spod łóżka nie wypełzną śmieci po poprzednich gościach. Kolejne wyjazdy to zawsze kroki milowe w rozwoju młodych: syn Ewy uczy się jeździć na nartach z instruktorem (a ja podpatruję, że to działa lepiej niż rodzice czy wujek), mój dzieć2 uczy się samodzielności toaletowej (a jak dyskretnie biegam z łopatką i staram się nie dewastować trawnika), dzieć3 awansuje do nosidła i zjazdów na stoku (ostatnio się zwierzyła, że to pamięta), dzieć1 opanowuje narty zjazdowe (chyba z tym samym instruktorem i na pewno w tym samym kombinezonie co syn Ewy), dzieć2 wchodzi ze mną do Schroniska pod Śnieżnikiem (ma wtedy 4 lata, a ja jestem tak stęskniona za porządnymi wycieczkami, że trochę daję radę ją nieść na barana, ale zejście po kamerdołach zalicza sama), dzieć3 uczy się na biegówkach (dzieć2 przerzuciła się w tym czasie na zjazdowe), a dzieć4 bije rodzinny rekord, pojawiając się w Bielicach jako 4-tygodniowy maluch.
Wszystkie te sukcesy miały swoje ciemne strony; doskonale poznaliśmy przychodnię w Stroniu Śląskim, zaufaną panią pediatrę polecaną przez okolicznych i chyba wszystkie pobliskie apteki. Zdarzały się – zwłaszcza zimą – wyjazdy, na których (mimo działającej w kuchni wyparzarki i ogromnej staranności personelu, żeby wszystko było czyste i higieniczne) zarazki przywiezione z różnych stron Polski mieszały się w koktajl, od którego epidemiolog oszalałby z zachwytu, a rodzice mieli chęć oszaleć tak po prostu, w dodatku sami padając jak muchy na choroby oddziecięce. Poznaliśmy i szpital w Polanicy, i kłodzkie pogotowie. Historie medyczne miały zaiste wymiar poznawczy; kiedy jako jeszcze wrocławiacy przyjechaliśmy w lecie z 2-miesięcznym dzieciem2, słabiutkim i wymęczonym po ciężkich przejściach, to mieliśmy przykazane: po tygodniu sprawdzić, czy przybiera na wadze. Posłusznie wybraliśmy się do przychodni w Stroniu, a tam położna raz zerknęła na trąbla i stwierdziła: to nie jest dziecko z naszego rejonu. Wtedy nie rozumiałam, jak mogła poznać! Ważenie zostało wykonane, dzieć przybierał, a ja sprawdziłam w praktyce, że taki maluch noszony po górach w chuście czuje się z tym generalnie super.

Z dzieciem1 w wózku zwiedziliśmy chyba wszystkie górskie drogi, nie pchając się na szczyty (a drogi w Górach Bialskich wyprowadzają spokojnie na 1000 m n.p.m. – pamiętam miny turystów wędrujących latem ze Śnieżnika, z plecakami i sprzętem biwakowym, kiedy pod Suchą Przełęczą natknęli się na babę w sandałkach, czyli mnie, i faceta z wózkiem w czarnych wypastowanych butach, czyli konkubenta). Z kolei dzieć2 (w slingu) i dzieć3 (w chuście wiązanej) zaliczyły szczyty i różne dziwne miejsca – na przykład Łysiec, na który co prawda w miarę wygodnie wchodzi się ścieżkami paralotniarzy, za to zejście (z braku paralotni) odbywa się na przełaj przez wysokie borówki, pniaki i krzaki, po których zlazłam (znowu) w sandałkach, starając się nie myśleć o żmijach. Żmije w Górach Bialskich to bynajmniej nie wymysł; któregoś razu wzięłam już sporego dziecia3 w nosidle na samotną wyprawę, w czasie której popasałyśmy w ruinach gospodarstwa, przy których rośnie najlepszy na świecie czerwony agrest. Pożywiłam się agrestem, nakarmiłam młodą i dopiero ruszając z nią dalej w górę, zauważyłam dorodną żmiję zygzakowatą, wygrzewającą się w słońcu może 50m od naszego pikniku.
Z kolei dzieć4 wychował się w kolejnej epoce naszych wyjazdów, zwłaszcza letnich, na których – stopniowo – zbudowała się luźna grupa rodzin wędrujących razem. Nie ma znaczenia, jak genialne masz plany wycieczkowe; jeśli zechcesz powlec na nie własne dziecko (czy dzieci), to musisz liczyć się z potężnym marudzeniem. Jeśli idziecie w grupie z dziećmi w podobnym wieku, to nawet piąta wycieczka na Kowadło czy trzecia na Czernicę będzie polegała głównie na zaganianiu stada, wydawaniu prowiantu i reagowaniu na ewentualne kryzysy, bo tak poza tym stado napędza się samo. Kryzysy w górach bywają inne niż na placu zabaw; na Sadzonkach pod Śnieżnikiem – tam, gdzie zawsze jest trochę błotniście – córka Kasi (o której za moment) postanowiła wskoczyć do kałuży, po czym wpadła w błoto po pachy. Podobno po wyciągnięciu bardzo racjonalnie sobie przypomniała, że rodzice ją uprzedzali: kałuże w górach mogą być głębokie.

Wycieczki ze stadem dzieci zawdzięczamy przede wszystkim dołączeniu do bielicowych wyjazdów Kasi, jej męża i córek. Było takie lato, kiedy we czworo dorosłych i piątkę całkiem jeszcze małych dzieci zrobiliśmy kilka fajnych wycieczek „prawie szlakami”, to znaczy w zasadzie trasami znanymi i oznakowanymi, ale zwykle trafiał się kilometr czy dwa skrótu albo łącznika, który trzeba było przebrnąć na GPS, czuja i wiarę w to, że się ten cholerny wiatrołom zaraz skończy i nie trzeba będzie mniejszych dzieci nieść z powrotem. Zimą córki Kasi dołączyły do puli uczących się zjeżdżać na bielicowym stoku, a takoż – niestety – do pacjentów strońskiej przychodni. Było też takie lato, kiedy na nieśpieszne wędrówki wyruszał skład: mój konkubent, Kasia, ja i sześcioro dzieci. Jako że męża Kasi nie było na miejscu, a dzieci wyglądały podobnie (trzy płowe, trzy jasnoblond, wiekowo idealna „drabinka”), to ponoć jedna pani nie wytrzymała i zapytała: jak tam właściwie u państwa jest?
Tak czy inaczej, zmęczenie dzieci w grupie jest pojęciem mocno umownym. Pewnego lata wędrowałyśmy z Ewą, jej synem, jego kolegą i dwoma moimi córkami dłuższą trasą do czeskiego Paprska i z powrotem grzbietem („z mamą tak zawsze się chodzi – długo i bez sensu”). Pod koniec młodzież poprosiła o dłuższy postój, bo zmęczeeeni. OK, zwaliłyśmy się z Ewą w trawę i przez 20 minut obserwowałyśmy, jak czworo dzieciaków skacze po pniakach i rzuca się szyszkami. Po tym czasie zapytałyśmy grzecznie, czy już odpoczęli i czy możemy iść.

Skoro pojawiły się w tej opowieści Sadzonki, to czas zostawić wreszcie maluchy i wspomnieć o wycieczkach bez nich. Zaczęło się chyba wtedy, kiedy jako matka3 wysłałam konkubenta z dziećmi do Bielic dzień-dwa wcześniej, a sama przyjechałam do Lądka i z niego – wspólnie z Ewą i jej nastoletnim już synem – ruszyłam do Bielic zielonym szlakiem. Było nieśpiesznie i prześlicznie; pamiętam jak zadzwoniłam do pani Joli spod Czartowca, radośnie informując, że leżymy pod jakąś górą i będziemy jak przyjdziemy. Zdaje się, że zapoczątkowało to dłuższą serię tego typu telefonów i spóźnień, które niespecjalnie przysporzyły mi sympatii u gospodarzy… Z trasy z Lądka pamiętam też, że Ewa była jeszcze na etapie częstego pytania syna, czy napiłby się herbaty albo czy coś by zjadł, a młody był na etapie dość nerwowych na to reakcji. Po iluś godzinach nie zdzierżyłam i opowiedziałam tatrzańską przedwojenną historię Kaszniców, tę spod Jaworowej Przełęczy, kiedy poczęstowany herbatą i koniakiem mąż, syn i przygodny taternik zmarli z nieznanych przyczyn, a pani Kasznicowa przeżyła. "Może herbatki…?"
Wracając do Sadzonek: ważną wyprawą bez małych dzieci była trasa z Bielic na Śnieżnik, czyli odwrotna do tej mojej pierwszej trasy listopadowej; tym razem w lecie, z dobrą mapą, sprawdzoną prognozą i noclegiem zarezerwowanym w schronisku. Co mogło pójść nie tak? Na pierwszym podejściu – jeszcze przed Rudawcem – zaczęła mi się odrywać podeszwa od traperek. Zrezygnować?! Hell no! Syn Ewy pomógł tymczasowo zmontować mego buta przy pomocy troczka od plecaka i żywicy świerkowej, co okazało się zadziwiająco dobrym systemem, bo wytrzymało cały zielony szlak aż do Sadzonek właśnie. Tam przetarł się troczek. Nie chcąc wędrować przez bagno w trzeci raz wzmiankowanych sandałkach, pozbawiłam plecak drugiego troczka i majestatycznie wlazłam na szczyt, lekko ciągnąc nogę za sobą. A tam już czekało dwóch młodych ludzi z naręczem suchego drewna, żeby wyprawić butom zasłużony pogrzeb.

Biegówki z początku też były rozrywką bez dzieci, choć potem niektóre dołączyły – ostatniej zimy dzieć3 bez większego wysiłku zaliczyła trasę do Paprska i zjazd z powrotem (wyglądała jakby jej się podobało, ale jak dała mi do sprawdzenia wypracowanie o feriach na szkolny konkurs, to ostatnie zdanie brzmiało: „Najprzyjemniejszy był moment, kiedy odłożyłam narty i wreszcie mogłam odpocząć” – tak że nie wiem). Przebieżki między karmieniami z czasem przeszły w całodzienne wydeptywanie sobie trasy i zjazdy w dziewiczym śniegu, a potem udało mi się dobrnąć do świata czeskich ratrakowanych tras. Wędrówki solo miały swój adrenalinowy urok, ale równie fajny był moment, kiedy dołączyła do mnie Ewa. Zaliczyłyśmy Brouska w słońcu, Travną w zamieci i zjazd doliną po ciemku pod padający śnieg, kiedy Ewa rozmawiała z pożyczoną od kolegi czołówką, a ja zauważyłam mostek z żółtymi poręczami – ważny punkt orientacyjny – kiedy już przez niego jechałam.

Gdzieś w międzyczasie Chata Cyborga przechodziła przemiany; część schroniskowa przeobraziła się w eleganckie pokoje, zanim zdążyłam pokazać dzieciom, jak to jest mieszkać w zbiorówce. W miarę powiększania się rodziny zajmowaliśmy coraz większe apartamenty, a potem – raz z konieczności, kolejne razy z wyboru – odkryliśmy urok osobnego pokoju dla rodziców, osobnego dla dzieci (do którego raz na dobę robi się wejście smoka, ogarniając śmieci, resztki jedzenia i wilgotne buty czy kombinezony – ale oszczędzając dzieciom i sobie upierdliwego zrzędzenia o każdy porzucony klocek względnie skarpetę). Ewa zaliczyła inny fajny etap: pokoju dla siebie i drugiego dla syna z dziewczyną (mniemam, że korzyści mogły być podobne). W najnowszej części pensjonatu pojawiła się sauna z wyjściem na taras, na którym można wskoczyć do lodowatego basenu albo spacerować w ręczniku po śniegu i gapić się na gwiazdy.

No, to chyba warto jeszcze wspomnieć o sierpniowych Perseidach – najlepiej obserwować je z trampoliny na trawniku, o takiej porze, kiedy dzieci już tam nie chodzą. Drugie fajne miejsce to łąka nad suszarnią; można nawet wynieść koc i zrobić sobie dłuższy seans pod gwiazdami, choć 700 m n.p.m. robi swoje i noce raczej zimne.

Tuesday 22 October 2019

Bad trip

Muszę to spisać, póki pamiętam, że wydarzyło się naprawdę. W sumie zdarzają się gorsze rzeczy, no ale od czegoś w końcu jest się tą grafomanką.

Plan był taki: lecę z Poznania do Monachium, z Monachium do Norymbergi. Lufthansa, bagaż nadawany, elegancja i relaks.

A realizacja wyglądała trochę inaczej:
1) Na lotnisku w Poznaniu okazało się, że lot do Monachium będzie opóźniony.
2) A bilet mam kupiony bez bagażu.
3) Zasadniczo LH mówi, że pomimo opóźnienia zdążę na Norymbergę.
4) Z tym, że na tamtym odcinku jest overbooking, więc kartę pokładową dają warunkową.
5) I dokupić bagażu nie ma po co, lepiej mieć przy sobie.
6) No to check in, przepakowanie, woreczki na płyny, kontrola, czekanie.
7) Lot do Monachium w porządku.
8) Na miejscu okazuje się, że Norymberga nie przepełniona, tylko odwołana, bo strajk.
9) Dają autobus zamiast.
10) Ale na niego nie zdążam.
11) Dają voucher na pociąg do Norymbergi.
12) Na który najpierw trzeba dojechać na Muenchen Hauptbahnhof.
13) Pani w serwisie LH mówi, że obie linie S-bahn z lotniska jadą na Hbf.
14) Wyświetlacze na stacji mówią to samo.
15) Pociąg, w który wsiadłam, dziwnie rozmija się czasowo z rozkładem.
16) Po drodze pasażerowie mówią, że on jednak nie jedzie na Hbf, bo remont torów.
17) Wysiadam na Muenchen Ostbahnhof i zasuwam metrem na Hbf.
18) Najbliższy do Norymbergi jechałby ponad 2 godziny, lepiej poczekać na godzinny ICE.
19) Znajduję knajpę, kolacja jest całkiem-całkiem i telefon dali podładować.
20) ICE miękko i punktualnie dowozi do Norymbergi.
21) Jest już po północy; z dworca wychodzę wyjściem na jakąś budowę.
22) Wracam i kieruję się do innego wyjścia, znajduję taksówkę, docieram do hotelu.
23) Zapowiedziane czerwone drzwi, za którymi są klucze do pokoju, okazują się windą towarową.
24) Ze względu na złą passę podpieram drzwi walizką, zanim tam wejdę.
25) Wchodzę do budynku. Mój pokój będzie na samej górze, na 5 piętrze.
26) Ze względu na w.w. włażę z bagażami po schodach, żeby nie zaciąć się w windzie osobowej.
27) Jest prawie 1, więc już następny dzień, więc passa powinna się skończyć, prawda?
28) Rano odczepia się słuchawka prysznica - zalana łazienka i pół pokoju.
29) Na razie koniec, ale przede mną jeszcze powrót...
30) Po drugiej stronie ulicy jest kamienica w rozbiórce. Nie zawali się do jutra, prawda?

Sunday 13 October 2019

Księżyc myśliwych, czyli rozdajcie broń

Wyszłam sobie z lapkiem na ganek trochę odpocząć od życia rodzinnego, a trochę popracować, nacieszyć się ciepłym wieczorem i pogapić na wschodzący Księżyc Myśliwych. Zaiste, cudnie jest, a komarów nie ma.
U sąsiadów trwa rodzinna impreza przy ognisku. Drze się czworo wnucząt i wrzeszczy sześcioro dorosłych, którzy próbują nad nimi zapanować. No... życie po prostu.

Wednesday 9 October 2019

Czyściec Szyszki [przeczytaj to na głos]

Po pierwsze - nie wierzę w tzw. majestat śmierci. Wszyscy umrzemy, to taka czynność fizjologiczna.
Po drugie - jestem taką sobie chrześcijanką, ale nie wierzę w piekło.
Wierzę w czyściec i myślę, że Jan Feliks Szyszko właśnie do niego zmierza.
Ale nie będzie tam sadził drzew, o nie! Będzie musiał chodzić po puszczy. Takiej naturalnej, nieruszanej. I...
NIC NIE ROBIĆ!
Łosie go będą smyrać pytkami po szyi.
Martwe drzewa będą leżeć bezproduktywnie.
A on - nawet bez noża.
Jagódek nazbierać to maks.

Monday 7 October 2019

Love me tender

Mariusz (*), dziś rano w pociągu do pracy przypomniała mi się Twoja opinia, że rosyjski to najlepszy język na świecie do przeklinania. W tłoku stała sobie uczennica liceum plastycznego i melodyjnym, ładnie rytmicznym głosem referowała koledze - po rosyjsku właśnie - niezręczną sytuację towarzysko-obyczajową. Naokoło nikt nawet nie odwrócił głowy. Kolega komentował życzliwie acz zdawkowo, w tym samym języku i w podobnym tonie.
A treść (w wolnym przekładzie) była mniej więcej taka: "Ja pierdolę, wyobrażasz sobie? Mówią chuje o mnie tak, jakbym się z nim całowała, sypiała z nim i kurwa nie wiadomo co jeszcze. No pizda, kiedy ślub i tak dalej. Sam przyznasz, że to popierdolone na maksa, kiedy obcy ludzie wiedzą lepiej, jak wygląda twoje życie seksualne. Co za zjeby, nie?"

(*) Kolega ze studiów, polsko-rosyjsko dwujęzyczny jeszcze bardziej niż ja.

Monday 23 September 2019

Poza mapą

Wychowuję już nastolatki i jest mi z tym trudno. Nie dlatego, żebym uważała czas nastolatkowy za patologię, bo w końcu siedem miliardów ludzi musi przez niego przejść, tylko kompletnie nie mam wzorców. Mój wiek nastoletni to była totalna frustracja i zagubienie rodziców, których dorastające dziecko zaskoczyło jak zima drogowców - więc wszystko było na nie, zakazy, rozczarowanie, obrzydzenie i marudzenie. Było grane i bicie po pysku, i awantury na pół nocy, i podsłuchiwanie, i przeszukiwanie. No dobra: wiem, że tak nie wolno. W takim razie jak? Otóż nie mam pojęcia, bo wzorców brak, a wyczucia... też brak. Zabraniać wszystkiego nie ma sensu, marudzić i obrzydzać też nie, z kolei pozwalać na wszystko - ponoć niebezpiecznie. Wymyślam się jako mamę na nowo: za każdym nocnym powrotem z Wielkiego Wąchocka, chłopakiem, przełażeniem przez Bystrzycę, e-papierosem czy jazdą rowerem trzy wsie dalej. Z każdą szkolną aferą, nagłym spadkiem nastroju, żądaniem finansowym czy pyskówką między rodzeństwem.
Dobrze, że te dzieciaki mają ojca i że on się nie przejmuje.
A przy okazji: nie wiem, czy nie jest to ostatni wpis na tym blogu, bo dzieć2 jest bardzo na nie, odkąd wie, że o nich piszę. I to też muszę, cholera, jasna, przemyśleć.

Thursday 12 September 2019

1. Odczłowieczyć 2. Zautomatyzować 3. Po co przepłacać?

Automatyczne kasy w Rossmannach i Decathlonach zastępują kasjerki.
Google Translate zastępuje tłumaczy.
Odkurzacz samojezdny zastępuje osoby sprzątające.
Automat telefoniczny albo chatbot zastępuje infolinię z żywymi serwisantami.
Co łączy wszystkie te rozwiązania? Kiedy można coś zautomatyzować, wyeliminować czynnik ludzki i przyoszczędzić, nie narażając się na oskarżenia o spadek jakości? Wtedy, kiedy ludzie i tak działają jak automaty; jeśli usługa została - może przypadkowo, może nie - odczłowieczona, to już tylko kwestia czasu i wstawienia automatu tańszego od człowieka.

Naszła mnie ta myśl niedawno na zakupach w miasteczkowej drogerii, przy rozmowie z panią Mają o farbach do włosów: "tu piszą, że na brązowych daje rudy połysk, ale klientki nie były zadowolone; radziłabym tamtą, kilka pań z ciemnymi włosami bardzo chwaliło". W przeciętnym Rossmannie nie ma co liczyć na taką poradę - ani od pani za kasą, ani rozkładającej towar. To nie ich wina: po prostu zakres obowiązków (i obłożenie pracą) nie pozostawia miejsca na indywidualne porady i, co ważniejsze, zbieranie feedbacku od klientów. Dlatego kasy automatyczne są raczej ułatwieniem - nie wciskają karty ani towarów w przecenie; na roboty samojezdne do zapełniania półek może jeszcze chwilę poczekamy.
Sprzątanie z kolei to taka usługa, w której wartością dodaną żywej osoby jest ocena co to znaczy brudno i jak ma być czysto; jeśli ktoś sprząta tzw. rynek pomieszczenia, zostawiając rozrzucone graty i okruchy pod meblami, to roomba potrafi to samo, a przy tym nie poci się, nie musi pić ani sikać i nie wyjeżdża na święta.
O infoliniach i serwisach telefonicznych, które jadą na skryptach, taniej sile roboczej i obstawieniu różnych stref czasowych, można by godzinami. W sumie chatbot okazuje się mniej irytujący, bo jedzie na tym samym skrypcie, a przynajmniej nie budzi złudnych nadziei, że porozmawiamy w końcu z kimś kompetentnym.

Co mają z tym wspólnego tłumacze? Obawiam się, że wszystko. Profesjonalny tłumacz znający swoją działkę i analizujący kontekst wciąż wygrywa z najlepszym Neural MT, ale nawet święty Hieronim nie wykazałby się profesjonalizmem na pociętych stringach o trudnej do odgadnięcia tematyce, posortowanych alfabetycznie albo dostarczanych w dziesięciu losowych paczkach. Dlatego profesjonalista nie przetłumaczy takiej sieczki lepiej niż Google, DeepL czy Yandex; zresztą najlepsi odmawiają tłumaczenia byle czego - a przecież w końcu to jakoś przetłumaczona zostanie...

Czego nie da się zautomatyzować? Jak na razie - pani Mai z drogerii (i jej mamy, pani Grażynki, w której warzywniaku można było skomponować cały obiad na gadanego - "i jeszcze koperek pani do tego weźmie"), praskich kelnerów, pilotów (przygody z Boeingiem 737 Max dowodzą, jak bardzo może zaboleć wiara, że automat wie lepiej). Mam cichą nadzieję, że lekarzy, muzyków, reżyserów i tancerzy.

Zamiast pointy:
Miał być z tego dłuższy tekst, ale muszę coś pilnie zautomatyzować.


Kredistsy:
Agenor Hofmann-Delbor - za polecenie "Years and Years" https://youtu.be/jaIQj76l_00
Agnieszka Bohosiewicz-Gabrowska - za wrzutki o bezmyślności informatyków
Anonimowi Tłumacze - za mroczne opowieści o prawdziwych projektach lokalizacyjnych
HRejterzy - za film o pomocy technicznej https://youtu.be/4V2C0X4qqLY
Pani Maja - za to, że udało się ciemnowłose dziecko zrobić na rudo bez tlenienia
Prawdziwi Programiści - za możliwość zajrzenia w źródła mroku
South Park - za gnomy gaciowe https://youtu.be/tO5sxLapAts
Tomasz Dubikowski - za film o zostawaniu robotem: https://youtu.be/kwZgmIVnUdo








Tuesday 10 September 2019

Prosimy o wypewnienie wniosku

Pomysł na opowiadanie SF: 
Znany producent Neural MT robi od frontu dla korporacji i tłumaczy, a od tyłu dla hakerów i lewych firm z darknetu. Udaje mu się podkręcić płynność tekstu do takiego poziomu, że naprawdę trudno wyczuć produkt z maszyny. Co więcej - redukuje liczbę błędów merytorycznych, czyli: masowe redukcje tłumaczy, eksplozja phishingu.
Samotny koder-wojownik, geniusz sieci neuronowych i lingwistyki w rurkach i za dużym t-shircie, cichcem robi risercz: zbiera słownik fraz, które brzmią podejrzanie dla 90% gospodyń domowych, i wkręca je w output. (Frazy, nie gospodynie). Ratuje prostych ludzi przed oszukańczym spamem i zarazem wygrywa konkurs na  implementację forced glossary. Kiedy odbiera nagrodę, asasyni najęci przez pracodawcę już czekają, wmieszani w tłum nerdów na konferencji naukowej.
Pewnie by go zabili, ale upadek meteorytu niszczy i konferencję, i centrum przetwarzania danych.
Powstała fala tsunami gasi pożar Puszczy Amazońskiej.
HT: Arletta Deniusz-Janik :)

Monday 9 September 2019

Widmowi cykliści

Taka sytuacja, że szykujesz się do spania w aucie pośrodku pola. Auto jest duże - po wyjęciu czterech foteli robi się z niego fajna sypialnia - pole też spore, dalej las, bliżej taki mały lasek ze starożytnym cmentarzyskiem, a całkiem blisko zakaz ruchu (nie dotyczy pieszych i rowerów), bo rezerwat. 20 minut spacerkiem jest do wieży obserwacyjnej nad stawem, gdzie o zachodzie słońca udało ci się zobaczyć, jak tysiąc albo i więcej żurawi zlatuje się na nocleg. Rano zamierzasz znów tam pójść i popatrzeć, jak się roz...fruwają na pola żreć, srać i pomalutku chodzić (to ostatnie dosłownie - żurawie to w ostatnich 20 latach "gatunek zwycięski", m.in. dzięki temu, że przestały się bać ludzi; napotkana na polu czwórka ptaszydeł oddaliła się spacerkiem, nie od razu uznając mnie za przeciwnika godnego odfrunięcia).
Tymczasem jest już ciemno. Z dalszego lasu słychać imponujące rykowisko jeleni, z bliższego na szczęście nie słychać nic. Na chwilę przyjechali jacyś ludzie popodsłuchiwać jelenie, ale nocować tu nie zamierzali. Rozpinasz już śpiworek, kiedy od strony drogi asfaltowej zbliżają się światła. Pewnie jeszcze ktoś na te jelenie albo żurawie -- tylko czemu nic nie słychać? Światła są coraz bliżej, uchylasz okno, cisza absolutna... w tej ciszy mija cię piątka czy szóstka rowerzystów z ledowymi lampkami i takimiż czołówkami, z sakwami przy rowerach. Uff, czyli robią mniej więcej to co ty, tylko jadą spać gdzieś indziej.
Cięcie. Szarówka, przed szóstą rano. Sennie drepczesz w stronę wieży z lornetką obijającą się o klatkę i termosem w plecaku. Przez narastający hałas (żurawie albowiem ciche nie są) powoli przesącza się myśl: skoro rowerzyści nie wrócili, to gdzie w zasadzie nocowali? Droga kończy się przy wieży. Są jeszcze jakieś niewyraźne dróżki polne dalej, ale sakwy mieli za małe na wożenie namiotów, więc...?
No tak. Wchodzisz do wieży - dolny poziom zastawiony rowerami (na jednym wiszą wściekle zielone skarpety), górny (ten lepszy do obserwacji) wypełniony szczelnie cyklistami na karimatach i w hamakach. Przez chwilę rozważasz radosne "WSTAJEMY, WSTAJEMY, WSTAJEMY!" głosem Króla Juliana, potem jednak schodzisz na dół, przestawiasz rowery, wyciągasz lornetkę i termos i organizujesz sobie punkt widokowo-śniadaniowy.
...Ale jak oni dali radę tak chrapać w żurawiowym wrzasku, to dla mnie zagadka :)

Sunday 1 September 2019

Pogrzeb chomika

"Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie
a kółko szczęśliwości niech jej się kręci
na wieki wieków, amen!"
Formuła nie moja, ale uwieczniam, bo ładna.
A chomik miał półtora roku i umarł ze starości chyba, ale i tak żal.

Friday 30 August 2019

Mój brat Ziutek

Umarł mi kumpel ze studiów. Człowiek, dzięki któremu w ogóle na tych studiach zostałam i jakoś je skończyłam. Kiedy na 2. roku nikt nie chciał mnie do projektu, bo byłam za tępa w programowaniu, a Ziutka, bo za kolczasty (choć piekielnie zdolny) - stworzyliśmy team z przymusu i okazało się to strzałem w dziesiątkę. Dawał mi proste zadania, bo musiał, a poza tym ładnie ogarniałam dokumentację i łączność ze światem zewnętrznym. Kłóciliśmy się in the process jak dzicy, ale nikt się na nikogo nie obrażał, bo najpierw nie bardzo było dokąd uciekać, a potem zaczęło działać. Na trzecim roku byli już inni chętni do naszego zespołu, na czwartym okazało się, że w zasadzie kodowanie powinnam odpuścić - bo najlepsze efekty są wtedy, kiedy dokumentuję projekt i doglądam, żeby każdy robił swój kawałek zgodnie z dokumentacją. Ale zanim się to stało, nauczyłam się tego i owego, bo Ziutecki miał dramatyczny zwyczaj zakochiwania się w lutym i w czerwcu (czyt. w sesjach) i to możliwie daleko, co - w czasach przed komórkami i laptopami - oznaczało np. niespodziewany telefon z budki, że właśnie jest koło Gdańska pod namiotem i mam pisać od teraz do jego powrotu, bo zaraz zaliczenie. I coś tam, zmiłujcie się bogowie IT, pisałam. Nie mając nawet jak sprawdzić, czy już wrócił, bo rodzinie standardowo mówił, że jest u mnie. Raz w desperacji rozważałam całkiem serio napuszczenie koleżanki, żeby zadzwoniła do jego starych zapytać, czy jest w domu, "bo on tak siedzi i siedzi u tej Marty, a dziecko ma już dwa miesiące", ale niestety skończyło się na scenariuszu.

Prywatnie byliśmy dla siebie skrajnie nieatrakcyjni: on miał swoje romanse, a ja chłopaka, który na dokładkę pracował z nim w jednej firmie. A że spędzaliśmy z Ziutkiem sporo czasu (na uczelni i u mnie w domu), to dalsi znajomi podnosili nieco brwi, a i prowadzący robili dwuznaczne uśmieszki, kiedy przychodziłam z Ziutkowym indeksem po wpis. Na potrzeby wścibskich stworzyliśmy wersję, że jesteśmy rodzeństwem - co powodowało jeszcze wyższe podniesienie brwi, bo jak to, 2-metrowy rudzielec i mała czarna? No to się mówiło "...przyrodnim" i się ludzie zamykali. A nam się ta legenda spodobała, bo niektórzy jedynacy chyba noszą w sobie niezrealizowaną potrzebę mówienia o kimś "mój brat", "moja siostra".
Rozstaliśmy się krótko po studiach z głupiego i dziś nieistotnego powodu. Od paru lat łapaliśmy lekki kontakt, ale nie będę tu drzeć szat, że trzeba było póki można było, a teraz za późno, bo chyba żadnemu z nas nie zależało aż tak bardzo do powrotu do układu sprzed ćwierci wieku. Tak sobie tylko wspominam człowieka, bez którego pewnie nie byłoby mnie w IT i okolicach.

A w ogóle, to moja matka mówiła do niego "panie Józku", póki jej nie wyjaśniłam, że kolega ma na imię Artur, a Ziutek to ksywa przywleczona jeszcze z liceum i - jak zwykle licealne ksywy - raczej abstrakcyjna.

Tuesday 27 August 2019

You're forgiven, not forgotten

Kurwa mać, tak bardzo chciałabym umieć zapominać.
Jak byłam w pierwszej ciąży, a matka konkubenta dwa razy - przy mnie - pytała go, czy będzie mógł odebrać dziecko ze szpitala, gdyby mi "coś się stało".
Jak byłam zestresowaną 30-latką z niemowlakiem, uczyłam się karmić, a rodzina nie umiała powstrzymać się od pytań "ale czy dobiera?", "czy sprawdziliście..." i "co mówi lekarz?".
Jak przeprowadziliśmy się do małego miasteczka, a pseudoteść rwał włosy z głowy, że dzieci po "wiejskiej szkole" nie dostaną się do porządnego liceum.

Pierworodna ma 15 lat, złapała 194 punkty rekrutacyjne, nie oszalała przy tym, idzie do VII LO i przeprowadza się na stryszek w domu teściów. Oczywiście jej babcia ma w tej sprawie szereg obaw i wątpliwości. Tak bardzo muszę się starać, żeby powiedzieć jej "proszę nam zaufać, będzie dobrze", a nie "zamknij ryj".

Glossa. Wczoraj kupowałam dziecku łóżko. Sklepy meblowe działają raczej na zasadzie showroomów, więc będzie dostarczone za 6-8 tygodni. Po zakupach jechałyśmy do domu dziadków robić inne rzeczy; młoda poinformowała babcię SMS-em o sytuacji meblowej - że zamówione i że opłacone razem z transportem i wniesieniem, że na początek dostanie od nas materac.
Wchodzę, a pseudoteściowa wita mnie WESOŁO: "Słyszałam, że łóżko będzie za pół roku, co?"

Thursday 1 August 2019

Nie chodzę w żałobie narodowej

Skoro niemal nie świętowaliśmy 30 rocznicy 4 czerwca 1989, to postanowiłam od tej pory nie świętować 1 sierpnia. Ani 1 września też. To ciężko symptomatyczne, że wspominamy przegrane jakby to było wczoraj, a nie umiemy docenić posiadania paszportu w szufladzie ani tego, że można zawalczyć o pracę w dobrej firmie w kraju albo wyjechać za legalną robotą w Europie; tak, jasne, mogłoby być lepiej - bez kulawej prywatyzacji, bez KK wyłażącego z każdej dziury, za to z lepszym szkolnictwem, służbą zdrowia, autostradami i czym tam jeszcze. (Nadmienię tylko, że 40-50 lat temu szkoły i szpitale też mieliśmy en masse do bani, dobre posady dla kolesi pierwszego sekretarza, a księża, wujkowie i ciocie macali dzieci jak chcieli).
Skoro jednak nie umiemy cieszyć się z tego co osiągnęliśmy, to odmawiam dalszego udziału w żałobie narodowej nad tym, co przegraliśmy. Szanuję powstańców warszawskich, obrońców z 1939 też, ale znajmy proporcjum, mocium państwo. (Póki jeszcze jakieś mamy).

Tuesday 16 July 2019

Mój Boże (widelcem i nożem)

Sprecyzowało mi się ostatnio w rozmowie z przyjaciółką, że trzymam się Kościoła Katolickiego na tej samej zasadzie, na której jem nożem i widelcem: umiem też pałeczkami, wiem, że większość ludzi w ogóle jada palcami, ale tak się przyzwyczaiłam w domu i tak mi najłatwiej. (Wierzę sobie w niezbyt doprecyzowanego sympatycznego kogoś i chodzę z nim czasem pogadać do kościoła, bo znajomo i swojsko).
Ciąg dalszy analogii: patrząc na to, co się w Polsce wyrabia przy użyciu noża i widelca, być może niedługo wstyd będzie używać tych sztućców albo w ogóle przyjdzie je oddać na złom. Nie wiem.

Tuesday 9 July 2019

Katechizm z Ikei (do samodzielnego złożenia)

Skoro tyle się mówi o katoliku z Ikei, co mężnie wystąpił przeciwko promowaniu sodomii i został za to zwolniony, to może parę słów wyjaśnienia. Moje związki z KK są dość luźne - chodzę się tam pomodlić na tej samej zasadzie, na której jem nożem i widelcem (o tym napiszę kiedyś osobno) - ale na tyle sporo kojarzę z katolickiej mitologii (i demonologii), że trudno nie zauważyć pewnej dysproporcji.
Otóż: "Grzech cielesny przeciw naturze" wg katechizmu KK to jeden z czterech "grzechów wołających o pomstę do nieba". Wiecie, jakie są trzy pozostałe, tej samej - najwyższej - wagi? Rozmyślne zabójstwo. Uciskanie ubogich, wdów i sierot. Zatrzymanie zapłaty pracownikom. O ile co do zabójstwa rodzimi katolicy prawie nie mają wątpliwości, że nie wolno (prawie, bo gdzie te głosy katolickiego potępienia po zamordowaniu Pawła Adamowicza...?), o tyle dalej robi się ciemno. Załatwić koledze, żeby nie miał oficjalnych dochodów i nie płacił na bachory? - normalka. Kupić dom z niepełnosprytnym lokatorem i pomóc mu się zapić? - zdarza się. Zatrudniać na czarno młodziaków, Ukraińców albo jakieś baby i płacić mniej niż minimalna? - każdy chce żyć, nieprawdaż.

Tu w zasadzie można by powiedzieć dowolnemu zasadniczemu ojczystemu katolowi: jeśli przez ciebie dzieci nie dostają tego co powinny albo ktoś ma przyciętą wypłatę - to dokładnie ten sam ciężar gatunkowy, jakbyś nadstawiał tyłka koledze.

...Tylko że nie. Jeśli sprawdzimy w Księdze Rodzaju, o co chodziło z "grzechem sodomskim", to nie tyle o homoseksualizm, co o próbę gwałtu (na aniołach).
A teraz jeszcze zaspoileruję tym, którzy nadal uważają, że Stary Testament zawiera wskazówki jak żyć: w następnym odcinku Lot (ten dobry z Sodomy) zostaje spity i użyty seksualnie przez własne córki (które w poprzednim odcinku chciał podstawić sąsiadom do zgwałcenia zamiast aniołów, ale nie wyszło). Miłej lektury!

Friday 28 June 2019

Nie mam szczęścia do Warszawy

No więc rezerwujesz Airbnb na Chmielnej, żeby było blisko z Dworca Chaosu. Docierasz spacerkiem, wchodzisz przez bramę na super klimatyczne wielgachne podwórko w przedwojennym kwadracie kamienic. Otwierasz drzwi klatki nr 7 i ... nie ma magnesika do skrzynki, w której miał być kluczyk do mieszkanka. Dzwonisz do gospodarza, przeprasza, kluczyk ma być dowieziony za 20 min. Zdarza się - nawet fajnie, pozwiedzasz jeszcze podwórko, porobisz fotki, poobserwujesz ludzi z psami i innych ludzi sadzących kwiatki. Naprawdę miłe miejsce.
Po kwadransie dzwoni telefon kończący tę sielankę. Firma sprzątająca się nie wywiązała, mieszkanie niegotowe, klucza nie ma i nie będzie, a gospodarz przeprasza z całego serca, obiecuje natychmiast anulować wszelkie płatności i na swój koszt znaleźć inne mieszkanie, tylko musi skontaktować się z Airbnb. No cóż - wracasz na ławkę na klimatycznym podwórku i jeszcze nie wiesz, że proces gotowania żaby właśnie się rozpoczął (kum, kum).
Albowiem przychodzi wiadomość od obsługi Airbnb, którą dla jej urody zacytuję w całości:
"Hi Marta,
I hope this message finds you well. My nam eis Hugo.
We received the call from your host who told us his cleaning crew failed to clean the apartment. He told me in this case you prefer the cancellation. I already canceled the booking and the full refund was issued to your card. I'm extremely sorry for this inconvenience. The host told me he will do his best to help you.
Additionally we are here to help. I'm going on my lunch now so I'll be assigning your case to another case manager to help you out.
You hear from her soon.
Kind regards,
Hugo G."
Następna godzina upływa ci na ping-pongu między (byłym) gospodarzem a Airbnb (w różnych osobach, wliczając w to Hugona G., zapewne już nażartego), z których każdy pyta co jakiś czas, czy druga strona znalazła ci już nowe mieszkanie.
NO JAKOŚ KURWA NIE.
Na sąsiedniej ławce super klimatycznego podwórka siedzi starsza pani ze starym psem i któreś z nich miarowo rzęzi, ale chyba ich stan jest stabilny, bo nie przestają.
Kiedy na super klimatycznym podwórku zapala się super klimatyczna latarnia, a poza tym robi się w chuj zimno - wydzwaniasz sobie hostel i, po krótkiej walce z jebaną kratą, oddalasz się w stronę świateł wielkiego miasta.

Friday 21 June 2019

Sala Królestwa

Z cyklu małe społeczności: dzieć1 nie chodzi w szkole na religię (aktualnie deklaruje się jako ateistka). Ostatnio znajomi ją pytali, czy nie chodzi dlatego, że jesteśmy Świadkami Jehowy - bo widywali mnie i jej młodsze siostry w okolicy Sali Królestwa (dwie ulice stąd).
Otóż w okolicy S.K. jest rewelacyjny asfalt, a dzieć4 uczyła się tej wiosny jeździć na rolkach.

Całą paczkę płatek

Z cyklu duże rodziny - podsłuchałam, jak dzieć1 opowiada dzieciowi3 o wizycie u kolegi: "...i wyobrażasz sobie, że on ma CAŁĄ PACZKĘ PŁATEK TYLKO DLA SIEBIE???"

Saturday 15 June 2019

"Nigdy się tak nie objadłem warzywami, jak po Czarnobylu"

Późna wiosna 1986. W Jugosławii sytuacja taka jak w Polsce: wiadomo, że wybuchł reaktor w ZSRR - nie wiadomo dokładnie, jakie jest skażenie i czym grozi. Na targu w Belgradzie nikt nie chce kupować owoców i warzyw; rolnicy rozdają je za darmo, żeby nie wieźć z powrotem. Grupa studentów fizyki jądrowej (wśród nich mój późniejszy kolega z pracy) chodzi z licznikami i bada to co na straganach. Stwierdzają, że zagrożenie zerowe, i spokojnie wybierają najlepszy towar dla siebie.

Friday 31 May 2019

BOAR ZONE

Ćwiczenia NATO w krajobrazie lokalnym. Nad polem przelatują trzy Herkulesy. Jeden wyrzuca palety z 200 m - pechowo trafiając na ukryte w kukurydzy fundamenty niemieckiego radaru; rozsypuje się trochę żywności i pęczki onuc. Drugi zrzuca skoczków z 4000 m. Żołnierze opadają patrząc bezradnie na stado dzików, które zjada ich przydziałową kaszę, jabłka, marchew i cebulę.
A potem z kukurydzy wychodzi diaboł.
I dzieci.

(To się jeszcze nie zdarzyło, ale może).

Wednesday 29 May 2019

Magia rodzicielstwa (niedziała) (działa nie)

Jakie znacie rodzicielskie gadki-szmatki, które jeszcze nigdy nie zadziałały, ale służą kolejnym pokoleniom do nękania/nudzenia dzieci?
Na szybko spisałam:

- Bądź grzeczna/grzeczny!
- Nie obgryzaj paznokci.
- Jak nie będziesz jeść więcej / jeść warzyw / jeść kotletów / pić mleka, to zachorujesz.
- Onanizm jest zły.
- Nie siedź tyle na komputerze/telefonie/konsoli!
- W twoim wieku trzeba myśleć o nauce, a nie o takich rzeczach.
- Posprzątaj swój pokój.

Sunday 19 May 2019

Gdzie jest Tunel?

Jechaliśmy z Wro do Krakowa (trasą nietypową, ale nie śledziłam jej zbytnio) - i wtem! pociąg wjechał w tunel. Długi tunel. Zdziwiłam się, bo zwykle tuneli po drodze do Krk nie bywało. Zaraz za tunelem zaczynał się peron, więc wyjrzałam przez okno zobaczyć, co to za stacja - i gdzie właściwie jesteśmy.
Stacja nazywała się Tunel.

Tuesday 14 May 2019

Donos


Wydział Nadzoru Kształcenia Podstawowego i Specjalnego
Kuratorium Oświaty we Wrocławiu
Pl. Powstańców Warszawy 1
50-153 Wrocław

Do wiadomości dyrektora Szkoły Podstawowej nr 2 w Kątach Wrocławskich

Dotyczy: nauczyciela Marka Kolano


Szanowni Państwo,
proszę o odsunięcie od dalszej pracy dydaktycznej pana Marka Kolano, obecnie zatrudnionego w Szkole Podstawowej nr 2 w Kątach Wrocławskich jako nauczyciel matematyki.

Do SP nr 2 uczęszcza troje moich dzieci, z tego dwoje ma w roku szkolnym 2018/2019 zajęcia z panem Kolano – w klasach 7 i 8. Nauczanie matematyki przez pana Marka przebiega na dość niskim poziomie i nie jest szczególnie interesujące dla uczniów, natomiast dodatkową „atrakcją” jego lekcji są wulgarne żarty o tematyce seksualnej, skierowane przede wszystkim do uczennic:
- rozważanie przy całej klasie, czy 16-latka może już współżyć,
- uwaga „przeżyłaś orgazm… matematyczny”,
- dywagacje o pochwach i penisach,
- dyscyplinowanie uczennicy słowami „usiądź porządnie, jak dziewica” – i tak dalej.

Na cel swoich żartów pan Kolano wybiera zwykle dzieci, co do których ma pewność, że nie poskarżą się na jego zachowanie (ani nie będzie musiał tłumaczyć się przed ich rodzicami): z domu dziecka, z rodzin mało aktywnych w szkole albo też takie, które mają złą opinię lub niskie oceny. Dodatkowo wciąga do „zabawy” w wulgarne żarty resztę klasy, co w przypadku 13-14-latków nie jest szczególnie trudne. Dzięki takiemu podejściu zachowanie pana Kolano przez pewien czas umykało uwadze tak rodziców, jak i pracowników szkoły.

W pierwszym półroczu przeprowadziłam rozmowę z panem Kolano w cztery oczy, prosząc, żeby powstrzymał się na lekcjach od sprośnych uwag. Nie odniosło to skutku, dlatego w okolicy ferii poprosiłam wychowawcę klasy 8 o zwrócenie uwagi na pana Kolano – co również nie zmieniło jego postawy. Do dyrekcji szkoły wpłynęły skargi rodziców dzieci z jednej z klas 7 – nie osób bezpośrednio poszkodowanych, ale świadków opisanych zdarzeń. Z tego, co mi wiadomo, dyrekcja SP po otrzymaniu skarg przeprowadzała z panem Kolano rozmowy dyscyplinujące, ale bez widocznego efektu.
Podkreślam, że nie mam najmniejszych zastrzeżeń do działania dyrekcji SP nr 2 w opisanej sprawie. Na początku roku szkolnego zachowanie pana Kolano na lekcjach wydawało się poprawne, a nawet robił on wrażenie nauczyciela aktywnego, lubianego przez młodzież; dopiero z czasem stało się jasne, że jego lekcje są „aktywne” dzięki obscenicznym żartom, a nie matematyce. Skarg do dyrekcji od uczniów i rodziców wpłynęło niewiele, co wyjaśniłam wcześniej – pan Kolano na obiekty swoich żartów zwykle wybiera osoby, które skargi nie złożą (ani nie zrobią tego ich rodzice).
Według mojej wiedzy, SP nr 2 nie przedłuża z panem Kolano umowy na rok szkolny 2019/2020, co jest jedyną słuszną decyzją w zaistniałej sytuacji. Uważam jednak, że dzieci z innych szkół również nie powinny być narażone na takiego „nauczyciela”.  Najlepiej będzie, jeśli ze względu na wiek emerytalny pan Kolano zaprzestanie w ogóle pracy w szkolnictwie. Jeśli z jakichś powodów będzie upierał się przy wykonywaniu zawodu nauczyciela, to sugeruję ewentualnie skierowanie go do placówek dla dorosłych, gdzie uczniowie będą w stanie skorygować jego zachowanie lub złożyć odpowiednią skargę.
W przypadku, gdyby podane przeze mnie informacje okazały się niewystarczające, proszę skontaktować się z dyrekcją i gronem pedagogicznym SP nr 2 w Kątach Wrocławskich.

Z poważaniem,

Marta Bartnicka