Tuesday, 5 November 2019

Long story


Siedzę na schodach. Jest ciepło i jasno, wreszcie ciepło i jasno. Próbuję ściągnąć śniegowce i rozsznurować buty; idzie mi słabo. Przede mną stoi młoda brunetka, gospodyni schroniska, i mówi coś chyba ważnego – ale nie jestem w stanie poskładać słów. Kontrolka w głowie wciąż świeci na czerwono: poziom energii krytyczny.
Bielice, listopad 1992, wieczór. Teoretycznie jesień – w rzeczywistości zimowo, silny wiatr zamiata drobnym śniegiem. Mam za sobą 12-godzinną trasę z plecakiem z Chatki pod Śnieżnikiem, z czego ostatnie 3 godziny po ciemku, bez latarki, bez ciepłego picia i bez dokładnej wiedzy, gdzie właściwie jesteśmy. Źle przeczytana mapa i źle wybrane zejście z Suchej Przełęczy skończyło się obchodzeniem Białej Kopy na resztkach energii i na skraju załamania. Uratowała nas – chłopaka i mnie – decyzja „schodzimy z biegiem strumienia” przy kolejnym rozejściu nieoznakowanych dróg, co doprowadziło do tabliczki „Bielice 30 min.”, a stamtąd – pewnie po trzech kwadransach człapania przez wieś – na wspomniane już schody w Chacie Cyborga. Ciepło, jasno. (Do tego wątku martyrologicznego mam jeszcze akcent metafizyczny, ale trochę wstyd mi go tu opisywać).
„Prywatne schronisko w Bielicach” było w planach tamtej jesiennej wycieczki. Opowiadał o nim inny kolega ze studiów, który ponoć próbował – w marcu, w śniegu po pas – w jeden dzień przewędrować z Jodłowa przez Śnieżnik do Lądka i w Bielicach właśnie przystopował. Listopadowy wyjazd zakładał parę dni w Chatce pod Śnieżnikiem, a potem zbadanie nowego miejsca. Ktoś poznany w Chatce potwierdzał istnienie Bielic i ich zalety, pokazał nawet wariant dojścia – jeśli na zielonym szlaku granicą za ciężko, za dużo śniegu albo za mocno wieje, to można ściąć w dół i przejść niebieskim z Nowej Morawy na Suchą Przełęcz, a z niej już godzinka duktem. Tylko nie zapamiętaliśmy dobrze, którą dokładnie drogą schodzić – a Sudety mają przecież to do siebie, że bitych dróg jest sporo i każda wygląda równie dobrze. Zwłaszcza po ciemku i bez latarki.
Tak czy inaczej, po całej tej przeprawie Chata Cyborga okazała się cudownie przyjazna, czysta, w gorącym prysznicu nie zabrakło wody; łóżko było wygodne, w kuchni działało wszystko co działać miało i tylko ja wzbudziłam sporo radości, kiedy próbowałam kuleć na obie nogi. O, i jeszcze był wpis w książce pamiątkowej Bielic (nie mój, ale bardzo w duchu tego, co wtedy czułam): szkic charakterystycznej sylwetki Chatki pod Śnieżnikiem i pod nim „…po tygodniu spędzonym w warunkach średniowiecznych kolega przyszedł tutaj i powiedział: w kiblu jest papier i nie ma drzew!”.
Bywałam od tego czasu w Chacie Cyborga co parę lat, czyli rzadko, bo o miejsca przestało być łatwo od ręki. Był wyjazd grupowy, na którym kolega zepsuł siekierę, a koleżankę obudził kot schroniskowy, kiedy zaklinował się w drzwiach z ukradzionym kabanosem. Mgliście zapamiętałam jeszcze pewien kwietniowy wypad ze znajomymi – chyba było fajnie, choć wycieczki ograniczał mokry śnieg po kolana. Część towarzyską pamiętam wybiórczo, bo będąc w ciąży, natychmiast zasypiałam wszędzie, gdzie usiadłam…
A potem, już jako matka1, siedziałam w Nowy Rok 2005 z przyjaciółką Ewą w jej podwarszawskim mieszkanku i planowałyśmy ferie zimowe. Ewa przeglądała jakiś katalog sudeckich agroturystyk i pensjonatów i zahaczyła wzrokiem o nazwę „Chata Cyborga”. Fajne miejsce, mówię. Zadzwoniłyśmy w ciemno i – o dziwo – były wolne pokoje! Pojechaliśmy w piątkę – Ewa z synem, mój konkubent, dzieć1 i ja. Powoli odnajdywałam się w galaktyce znanej jako Wyjazd z Dzieckiem. Oczywiście na tym etapie wybrałam pokój z łazienką w nowej, bardziej hotelowej części. Oczywiście dostęp do kuchni, pralki, suszarni. (Parę lat i dwoje dzieci później pani Jola powie mi wprost: z jednym dzieckiem byli państwo bardziej kłopotliwi…). Nie mogąc wyprawić się dalej, odkrywałam Bielice biegówkowo (wtedy bez żadnych gotowych tras) i uczyłam się planować wyjścia na 2-3 godziny między karmieniami. Konkubent dla odmiany pakował małą w nosidło i zabierał na stok zjazdowy. Przy stole, za radą Ewy, sadzałam dzieciaka w gondolce z kawałkiem chleba do ciamkania. Na łóżku mała podpełzła i wgryzła się szczękami w jabłko, które chrupałam – pierwsze jabłko w jej życiu.
Od tego momentu Bielice zimowe i letnie wyznaczały rytm kolejnych lat. Następny raz byłam tam już w maju tego samego roku, odkrywając na przykład, jak pięknie wygląda wieś wczesnym rankiem, we mgle, z wysokości łąki nad chatą (to znaczy z suszarni, na którą wybrałam się z pieluchami). Nie żeby nie jeździło się z dzieciakami w inne miejsca, ale Chata Cyborga być musiała: czysto, przyjaźnie, fantastyczne jedzenie i zawsze wiadomo, że będzie ciepła woda, a spod łóżka nie wypełzną śmieci po poprzednich gościach. Kolejne wyjazdy to zawsze kroki milowe w rozwoju młodych: syn Ewy uczy się jeździć na nartach z instruktorem (a ja podpatruję, że to działa lepiej niż rodzice czy wujek), mój dzieć2 uczy się samodzielności toaletowej (a jak dyskretnie biegam z łopatką i staram się nie dewastować trawnika), dzieć3 awansuje do nosidła i zjazdów na stoku (ostatnio się zwierzyła, że to pamięta), dzieć1 opanowuje narty zjazdowe (chyba z tym samym instruktorem i na pewno w tym samym kombinezonie co syn Ewy), dzieć2 wchodzi ze mną do Schroniska pod Śnieżnikiem (ma wtedy 4 lata, a ja jestem tak stęskniona za porządnymi wycieczkami, że trochę daję radę ją nieść na barana, ale zejście po kamerdołach zalicza sama), dzieć3 uczy się na biegówkach (dzieć2 przerzuciła się w tym czasie na zjazdowe), a dzieć4 bije rodzinny rekord, pojawiając się w Bielicach jako 4-tygodniowy maluch.
Wszystkie te sukcesy miały swoje ciemne strony; doskonale poznaliśmy przychodnię w Stroniu Śląskim, zaufaną panią pediatrę polecaną przez okolicznych i chyba wszystkie pobliskie apteki. Zdarzały się – zwłaszcza zimą – wyjazdy, na których (mimo działającej w kuchni wyparzarki i ogromnej staranności personelu, żeby wszystko było czyste i higieniczne) zarazki przywiezione z różnych stron Polski mieszały się w koktajl, od którego epidemiolog oszalałby z zachwytu, a rodzice mieli chęć oszaleć tak po prostu, w dodatku sami padając jak muchy na choroby oddziecięce. Poznaliśmy i szpital w Polanicy, i kłodzkie pogotowie. Historie medyczne miały zaiste wymiar poznawczy; kiedy jako jeszcze wrocławiacy przyjechaliśmy w lecie z 2-miesięcznym dzieciem2, słabiutkim i wymęczonym po ciężkich przejściach, to mieliśmy przykazane: po tygodniu sprawdzić, czy przybiera na wadze. Posłusznie wybraliśmy się do przychodni w Stroniu, a tam położna raz zerknęła na trąbla i stwierdziła: to nie jest dziecko z naszego rejonu. Wtedy nie rozumiałam, jak mogła poznać! Ważenie zostało wykonane, dzieć przybierał, a ja sprawdziłam w praktyce, że taki maluch noszony po górach w chuście czuje się z tym generalnie super.

Z dzieciem1 w wózku zwiedziliśmy chyba wszystkie górskie drogi, nie pchając się na szczyty (a drogi w Górach Bialskich wyprowadzają spokojnie na 1000 m n.p.m. – pamiętam miny turystów wędrujących latem ze Śnieżnika, z plecakami i sprzętem biwakowym, kiedy pod Suchą Przełęczą natknęli się na babę w sandałkach, czyli mnie, i faceta z wózkiem w czarnych wypastowanych butach, czyli konkubenta). Z kolei dzieć2 (w slingu) i dzieć3 (w chuście wiązanej) zaliczyły szczyty i różne dziwne miejsca – na przykład Łysiec, na który co prawda w miarę wygodnie wchodzi się ścieżkami paralotniarzy, za to zejście (z braku paralotni) odbywa się na przełaj przez wysokie borówki, pniaki i krzaki, po których zlazłam (znowu) w sandałkach, starając się nie myśleć o żmijach. Żmije w Górach Bialskich to bynajmniej nie wymysł; któregoś razu wzięłam już sporego dziecia3 w nosidle na samotną wyprawę, w czasie której popasałyśmy w ruinach gospodarstwa, przy których rośnie najlepszy na świecie czerwony agrest. Pożywiłam się agrestem, nakarmiłam młodą i dopiero ruszając z nią dalej w górę, zauważyłam dorodną żmiję zygzakowatą, wygrzewającą się w słońcu może 50m od naszego pikniku.
Z kolei dzieć4 wychował się w kolejnej epoce naszych wyjazdów, zwłaszcza letnich, na których – stopniowo – zbudowała się luźna grupa rodzin wędrujących razem. Nie ma znaczenia, jak genialne masz plany wycieczkowe; jeśli zechcesz powlec na nie własne dziecko (czy dzieci), to musisz liczyć się z potężnym marudzeniem. Jeśli idziecie w grupie z dziećmi w podobnym wieku, to nawet piąta wycieczka na Kowadło czy trzecia na Czernicę będzie polegała głównie na zaganianiu stada, wydawaniu prowiantu i reagowaniu na ewentualne kryzysy, bo tak poza tym stado napędza się samo. Kryzysy w górach bywają inne niż na placu zabaw; na Sadzonkach pod Śnieżnikiem – tam, gdzie zawsze jest trochę błotniście – córka Kasi (o której za moment) postanowiła wskoczyć do kałuży, po czym wpadła w błoto po pachy. Podobno po wyciągnięciu bardzo racjonalnie sobie przypomniała, że rodzice ją uprzedzali: kałuże w górach mogą być głębokie.

Wycieczki ze stadem dzieci zawdzięczamy przede wszystkim dołączeniu do bielicowych wyjazdów Kasi, jej męża i córek. Było takie lato, kiedy we czworo dorosłych i piątkę całkiem jeszcze małych dzieci zrobiliśmy kilka fajnych wycieczek „prawie szlakami”, to znaczy w zasadzie trasami znanymi i oznakowanymi, ale zwykle trafiał się kilometr czy dwa skrótu albo łącznika, który trzeba było przebrnąć na GPS, czuja i wiarę w to, że się ten cholerny wiatrołom zaraz skończy i nie trzeba będzie mniejszych dzieci nieść z powrotem. Zimą córki Kasi dołączyły do puli uczących się zjeżdżać na bielicowym stoku, a takoż – niestety – do pacjentów strońskiej przychodni. Było też takie lato, kiedy na nieśpieszne wędrówki wyruszał skład: mój konkubent, Kasia, ja i sześcioro dzieci. Jako że męża Kasi nie było na miejscu, a dzieci wyglądały podobnie (trzy płowe, trzy jasnoblond, wiekowo idealna „drabinka”), to ponoć jedna pani nie wytrzymała i zapytała: jak tam właściwie u państwa jest?
Tak czy inaczej, zmęczenie dzieci w grupie jest pojęciem mocno umownym. Pewnego lata wędrowałyśmy z Ewą, jej synem, jego kolegą i dwoma moimi córkami dłuższą trasą do czeskiego Paprska i z powrotem grzbietem („z mamą tak zawsze się chodzi – długo i bez sensu”). Pod koniec młodzież poprosiła o dłuższy postój, bo zmęczeeeni. OK, zwaliłyśmy się z Ewą w trawę i przez 20 minut obserwowałyśmy, jak czworo dzieciaków skacze po pniakach i rzuca się szyszkami. Po tym czasie zapytałyśmy grzecznie, czy już odpoczęli i czy możemy iść.

Skoro pojawiły się w tej opowieści Sadzonki, to czas zostawić wreszcie maluchy i wspomnieć o wycieczkach bez nich. Zaczęło się chyba wtedy, kiedy jako matka3 wysłałam konkubenta z dziećmi do Bielic dzień-dwa wcześniej, a sama przyjechałam do Lądka i z niego – wspólnie z Ewą i jej nastoletnim już synem – ruszyłam do Bielic zielonym szlakiem. Było nieśpiesznie i prześlicznie; pamiętam jak zadzwoniłam do pani Joli spod Czartowca, radośnie informując, że leżymy pod jakąś górą i będziemy jak przyjdziemy. Zdaje się, że zapoczątkowało to dłuższą serię tego typu telefonów i spóźnień, które niespecjalnie przysporzyły mi sympatii u gospodarzy… Z trasy z Lądka pamiętam też, że Ewa była jeszcze na etapie częstego pytania syna, czy napiłby się herbaty albo czy coś by zjadł, a młody był na etapie dość nerwowych na to reakcji. Po iluś godzinach nie zdzierżyłam i opowiedziałam tatrzańską przedwojenną historię Kaszniców, tę spod Jaworowej Przełęczy, kiedy poczęstowany herbatą i koniakiem mąż, syn i przygodny taternik zmarli z nieznanych przyczyn, a pani Kasznicowa przeżyła. "Może herbatki…?"
Wracając do Sadzonek: ważną wyprawą bez małych dzieci była trasa z Bielic na Śnieżnik, czyli odwrotna do tej mojej pierwszej trasy listopadowej; tym razem w lecie, z dobrą mapą, sprawdzoną prognozą i noclegiem zarezerwowanym w schronisku. Co mogło pójść nie tak? Na pierwszym podejściu – jeszcze przed Rudawcem – zaczęła mi się odrywać podeszwa od traperek. Zrezygnować?! Hell no! Syn Ewy pomógł tymczasowo zmontować mego buta przy pomocy troczka od plecaka i żywicy świerkowej, co okazało się zadziwiająco dobrym systemem, bo wytrzymało cały zielony szlak aż do Sadzonek właśnie. Tam przetarł się troczek. Nie chcąc wędrować przez bagno w trzeci raz wzmiankowanych sandałkach, pozbawiłam plecak drugiego troczka i majestatycznie wlazłam na szczyt, lekko ciągnąc nogę za sobą. A tam już czekało dwóch młodych ludzi z naręczem suchego drewna, żeby wyprawić butom zasłużony pogrzeb.

Biegówki z początku też były rozrywką bez dzieci, choć potem niektóre dołączyły – ostatniej zimy dzieć3 bez większego wysiłku zaliczyła trasę do Paprska i zjazd z powrotem (wyglądała jakby jej się podobało, ale jak dała mi do sprawdzenia wypracowanie o feriach na szkolny konkurs, to ostatnie zdanie brzmiało: „Najprzyjemniejszy był moment, kiedy odłożyłam narty i wreszcie mogłam odpocząć” – tak że nie wiem). Przebieżki między karmieniami z czasem przeszły w całodzienne wydeptywanie sobie trasy i zjazdy w dziewiczym śniegu, a potem udało mi się dobrnąć do świata czeskich ratrakowanych tras. Wędrówki solo miały swój adrenalinowy urok, ale równie fajny był moment, kiedy dołączyła do mnie Ewa. Zaliczyłyśmy Brouska w słońcu, Travną w zamieci i zjazd doliną po ciemku pod padający śnieg, kiedy Ewa rozmawiała z pożyczoną od kolegi czołówką, a ja zauważyłam mostek z żółtymi poręczami – ważny punkt orientacyjny – kiedy już przez niego jechałam.

Gdzieś w międzyczasie Chata Cyborga przechodziła przemiany; część schroniskowa przeobraziła się w eleganckie pokoje, zanim zdążyłam pokazać dzieciom, jak to jest mieszkać w zbiorówce. W miarę powiększania się rodziny zajmowaliśmy coraz większe apartamenty, a potem – raz z konieczności, kolejne razy z wyboru – odkryliśmy urok osobnego pokoju dla rodziców, osobnego dla dzieci (do którego raz na dobę robi się wejście smoka, ogarniając śmieci, resztki jedzenia i wilgotne buty czy kombinezony – ale oszczędzając dzieciom i sobie upierdliwego zrzędzenia o każdy porzucony klocek względnie skarpetę). Ewa zaliczyła inny fajny etap: pokoju dla siebie i drugiego dla syna z dziewczyną (mniemam, że korzyści mogły być podobne). W najnowszej części pensjonatu pojawiła się sauna z wyjściem na taras, na którym można wskoczyć do lodowatego basenu albo spacerować w ręczniku po śniegu i gapić się na gwiazdy.

No, to chyba warto jeszcze wspomnieć o sierpniowych Perseidach – najlepiej obserwować je z trampoliny na trawniku, o takiej porze, kiedy dzieci już tam nie chodzą. Drugie fajne miejsce to łąka nad suszarnią; można nawet wynieść koc i zrobić sobie dłuższy seans pod gwiazdami, choć 700 m n.p.m. robi swoje i noce raczej zimne.

No comments:

Post a Comment