Friday 22 May 2020

To potrwa

Tak, epidemia potrwa i trzeba żyć tudzież nie zarżnąć gospodarki. Tak, nie wymarło 10% populacji, większość przechodzi łagodnie. Tak, obostrzenia typu nie wychodzić z domu były idiotyczne (nie tylko przesadzone, ale też rypiące odporność, która nam się wielce przyda). Tak, bez planowych zabiegów i dostępnych szpitali ludzie będą umierać na zawały i wyrostki. Ale serio musimy wszyscy do knajp, fryzjerów i szkół? Serio bez masek już wkrótce? Kto nas kurwać uczył biologii?!

Absolutnie najbardziej optymistyczny wariant jest taki, że z pandemią będzie jak z rokiem 2000 - opinia publiczna po wszystkim uzna "eee, i po co było tak panikować" (niezorientowanym przypomnę, że przed 2000 było jakieś półtora roku ciężkiej pracy IT): jeśli nie wymrzemy, to właśnie dlatego, że "panikowaliśmy".

Sunday 17 May 2020

Remote Zimbardo

Zdalne nauczanie w wersji polskiej coraz bardziej przypomina eksperyment Zimbardo na skalę ogólnokrajową. Kto da radę, ten przetrzyma - silni wyjdą bez szwanku - wybitni przejdą na nauczanie indywidualne - słabi są coraz bardziej w dupie. Zwłaszcza jeśli np. mama jest pielęgniarką, a tata jeździ tirem i nie ma kto z dzieciakiem siedzieć i ogarniać, co pani napisała na Librusie, co powiedziała na Zoomie zanim ją rozłączyło, a co wrzuciła w Teamsach. I co z tego wszystkiego trzeba doczytać z podręcznika, który się zgubił gdzieś między chaosem w domu a zamkniętą szkołą.

Dramat "nauczania zdalnego" pogłębiają dwa zjawiska, które istniały już wcześniej. Pierwsze to zawieszenie szkoły na rodzicach; modelowym uczniem polskiej szkoły jest jedynaczka (ewentualnie bardzo spokojny jedynak) niepracującej matki, niemającej innych zainteresowań niż dziecko i maksymalnie skupionej na obowiązku szkolnym, a przy tym wystarczająco wydolnej intelektualnie i emocjonalnie, żeby ten obowiązek z dzieckiem realizować. Bardzo niewielu nauczycieli w nauczaniu początkowym stawia na szybkie usamodzielnienie dzieci (przykłady za chwilę), a potem tylko podnosi się oczekiwania, nie patrząc na to, czy dzieciak nadąża, czy nadal panują nad wszystkim rodzice. Wiem, że emancypacja uczniów jest możliwa, bo 50% moich trąbli miało szczęście trafić na odpowiednią nauczycielkę w klasach I-III. Sama robię co mogę, żeby dzieci same zajmowały się swoją edukacją, bo jestem dokładnym przeciwieństwem modelowego rodzica: dużo pracuję, a odrabianie lekcji z dziećmi strasznie mnie wkurwia. Owszem, mogę pomóc, jak młode zapyta, ale kompletnie nie widzę tego jako codziennego punktu w swoim grafiku.
Awaryjne przełączenie na nauczanie zdalne (czy to w trybie Zoom, czy Librus) byłoby znacznie łatwiejsze, gdyby do tej pory codzienna praktyka szkolna zakładała, że:
- uczniowie wiedzą, jakie mają podręczniki, ćwiczenia i płyty rozplanowane na całe półrocze - szkoła dostarczyła i nauczyła ucznia ogarniać, co do czego; ilość tego majdanu musi być dostosowana do możliwości ucznia, nie rodzica!
- zadanie domowe jest przewidziane na samodzielną pracę ucznia, czyli też dostosowane do jego poziomu (włącznie z językiem, jakim jest napisane polecenie, i ustalonym miejscem, gdzie się zadania z danego dnia notuje);
- pomoce naukowe są rozpisane na całe półrocze i leżą w szkole (czyli można je łatwo zapakować w worki i wydać) - zapomnijmy o akcjach typu "na jutro blok A3 zielony gruby, kilo średnich gwoździ i lakier ferrari red".

Druga sprawa to program nauczania. Zrozumiałam dopiero parę miesięcy temu, co z nim jest nie tak, kiedy domowa 8-klasistka przyniosła wyniki próbnego egzaminu czy tam innej diagnozy z matematyki i przeczytałam, jak wygląda średni w kraju % poprawności wykonania tego czegoś: 30 czy 40. Co to znaczy 30% wiedzy z matematyki? Czy np. gwarantuje, że umiemy ułożyć i rozwiązać równanie z jedną niewiadomą, a z większą liczbą niewiadomych już nie? Że obliczamy powierzchnie figur, a z bryłami nam nie idzie? Że umiemy liczyć procenty, ale nie promile? Ni wuja. Oznacza to, że liznęliśmy przypadkowe rzeczy z równań, z powierzchni i z ułamków, które nie składają się w żadne rozsądne minimum wiedzy matematycznej, bo nie muszą. Niewyobrażalnie bez sensu jest model, w którym program nauczania obejmuje mnóstwo rzeczy, z których uczeń bardzo dobry ma opanować wszystko, a bardzo słaby - jakieś losowe fragmenty.
Gdyby nauczanie - zwłaszcza podstawowe - zbudować tak, że istnieje minimum, które opanowują wszyscy uczniowie, a do tego dokłada się rozszerzenia na poziomie 3, 4, 5 i 6, to byłoby się na czym oprzeć nie tylko w sytuacji epidemii czy innej klęski żywiołowej, ale też wtedy, kiedy uczeń choruje i przechodzi na nauczanie domowe, przeprowadził się i trafia do klasy o innym poziomie albo np. ma kryzys w domu i brak warunków do nauki. Nie trzeba by niczego wymyślać - wystarczyłoby backtrackować do programowego minimum.

Wiem, że nic takiego szybko nie nastąpi - ani szkoła dla uczniów, ani programy typu baza+nadbudowa. Piszę o obu rzeczach w sferze marzeń i pobożnych życzeń, bo jako kompletny antytalent pedagogiczny nie widzę się w szkole - chyba żeby na starość jako woźna ze szczotoganem.