Różne miałam przygody z przełożonymi. Był dżentelmen, po którym odziedziczyłam biurko z seledynowymi kalesonami, ale za to wierzył we mnie - jak w "Grze Endera" - zawsze podnosząc poprzeczkę. Była wielka i nieco przerażająca Norweżka, dzięki której nauczyłam się nie spóźniać. Dla równowagi inny boss darł na mnie mordę w praskiej knajpie, tak że obsługa patrzyła w ściany, jeszcze inny potrafił tylko bełkotać skacowane "...iiżeby kwity były wporząąądchu...", a ktoś tam zwyzywał mnie od NKWD.
Po tym wszystkim Bogini zesłała szefa, któremu co prawda zdarza się kodować szybciej niż planować, ale za to jest i wizjonerem, i człowiekiem. Kiedy opowiedziałam mu o niefajnym potraktowaniu przez dość (na szczęście) przygodną, acz wysoko postawioną kołorkerkę, to powiedział po prostu: This sucks.
I jak go tu nie kochać...
(Kierownicy i kierowniczki, uczcie się: czasem właśnie tak brzmi empatia.)