Siedzę późnym wieczorem na tarasie pensjonatu, w którym jestem gościem (już nie mieszkanką). Siedzę sama - zwykle imprezowało się tam do późniejsza, ale tego dnia deszcz i sennie. Siedzę więc, wciągam soczewicową z żurawiną z garnka i kontempluję światło latarni morskiej za polami zasnutymi mżawką.
Przychodzi gospodyni i mówi tak: "Pani Marto, ja tu jeszcze nie zamykam, proszę sobie siedzieć spokojnie. Niektórzy goście późno wracają i nie chciałabym, żeby natrafili na zamknięte drzwi, więc będzie jeszcze otwarte."
No więc siedzę dalej, napawam się soczewicową, deszczem i latarnią, jest cudownie cicho i w ogóle takie tam.
Pół godziny później przychodzi gospodyni w szlafroku i mówi tak: "Pani Marto, ja tu jeszcze nie zamykam, proszę sobie siedzieć spokojnie. Niektórzy goście późno wracają i nie chciałabym, żeby natrafili na zamknięte drzwi, więc będzie jeszcze otwarte, a ja sobie będę drzemała."
Wtedy dopiero przełączam mózg z trybu standby, w 30 sekund zmywam garnek, zbieram swoje drobiazgi, dziękuję gospodyni i życzę jej dobrej nocy i oddalam się w strone swojej kwatery, z której, nawiasem mówiąc, też widać pola i latarnię, bo rzecz dzieje się w okolicy, z której w ogólności nie widać niczego innego, chyba żeby czasem śmigłowiec przeleciał.
O ileż przyjemniej byłoby wszakże, gdyby pani poprosiła wypierdalać za pierwszym razem!!!
No comments:
Post a Comment