Wiecie, czym różni się żart od gówna? Gówno ma zawsze zwrot w dół. Tak że jeśli jest w Waszym otoczeniu osoba, której żarty są zawsze dołujące, to /dev/szambo.
Monday, 23 May 2022
Thursday, 19 May 2022
Męskie klimakterium
Straszna rzecz, kiedy pisarze genderu męskiego przekraczają smugę cienia. Trzema słowami: demon w piździe. Zjawisko zauważone już dawno, dawno temu przypomniało mi się po lekturze "Demonomachii" Marka Krajewskiego. Kupuję jego kryminały nałogowo i choć konstrukcją intrygi nie zawsze dorównywał Christie, to czytałam je z przyjemnością (o ile można tak mówić o książkach ze sporą dozą mroków i obrzydliwości, ale - jak mawia panna Marple - taka jest natura ludzka). Ciekawe tło, postacie, motywacje i zawiłości ludzkich dusz. Tymczasem w "Demonomachii" mamy co prawda udokumentowaną manifestację zła, ale to zło jest hm... zabawnie zlokalizowane. Lekko spoilując: opętanie przez demona przejawia się w zasadzie na jeden sposób: uprawianiem seksu. Bez ślubu, dla przyjemności, intensywnie, bezwstydnie, czasem - o zgrozo - baba z babą! Co jeszcze ten demon robi? Kradnie, morduje, miesza w księgach rachunkowych, wysadza sławojki? Nie - demon prowokuje ludzi do seksu. ZGROZA.
O ile pod względem tła historycznego Krajewski trzyma poziom, o tyle intrygą spikował gdzieś w okolice opowiadań Piekary, tych z inkwizytorem, gdzie historie z niezłym potencjałem kryminalno-tajemniczym są ucinane jak łopatą: demon. Wszedł przez ścianę, wyszedł oknem, bilokował, niepotrzebne skreślić. Daemon flat ubi vult.
Wracając zaś do wątku męskiego rozczarowania, hm, światem - "Demonomachia" przywodzi na myśl "Statek" Łysiaka, który popełnił nie tylko autoplagiat względem genialnego "Fletu z mandragory", ale przede wszystkim smętne przejście od krytycznej fascynacji kobietami, uzasadnionej we "Flecie..." Hass-Liebe, do jawnej antykobiecości - do tego stopnia, że [spoiler] uratowane w ostatniej scenie "Fletu" dziecko mogło jeszcze być dziewczynką, ale w "Statku" to już koniecznie chłopiec. Bo demony mieszkają #wieciegdzie i najlepiej je likwidować do ostatniej...niego, panie kolego :)
Patron inceli i homofobów
Usłyszałam ostatnio taki eksperyment teologiczno-socjologiczny: wyrzucić z Nowego Testamentu wszystko, co napisał święty (?) Paweł. No bo tak: homoseksualizm niedobrze? Paweł, w Ewangeliach ani słowa o tym nie znajdziesz. Kobiety cicho i przy mężu? Paweł, w Ewangeliach też nic, a nawet poniekąd odwrotnie. Bez Pawła widać nieco inne chrześcijaństwo, być może takie, jakie być miało?
Jedna z możliwych teorii, jakie do tego można dorobić, to że Paweł był żydowskim Wallenrodem/Sztirlicem/Hansem Klossem, który miał wkraść się do tej nowej sekty i rozwalić ją od środka. Jak mu to wyszło?
Wednesday, 4 May 2022
Po kim mam te skłonności
Jeśli lubisz moje notatki - zobacz, po kim to odziedziczyłam (w 50%, matka też nieźle pisała).
Jeśli nie lubisz - zobacz, po kim skłonność do grafomanii, nawiasów i wpieprzania 170 wątków naraz.
Poniższy tekst to wspomnienie mego ojca o niedawno zmarłym koledze ze studiów.
Jurek – takiego pamiętam.
W Wielką Sobotę rano, na Facebuku, znalazłem wpis Rafała Pisowicza, informujący o tym, że w Wielki Piątek wieczorem zmarł jego ojciec - Jerzy Pisowicz. Tą sama drogą zareagowałem „wieczne odpoczywanie racz Mu dać Panie” i tym sposobem upewniłem się, że o naszego Jurka chodzi.
Jurka pochowaliśmy we czwartek, 21 kwietnia 2022 na cmentarzu przy ulicy Krasickiego w Bielsku-Białej, po mszy żałobnej o godzinie 15.30 w kościele Chrystusa Króla – dzielnica Leszczyny.
Z Jurkiem przeszedłem całe studia, tj.: 1955 – 1961, Wydział Mechaniczno-Energetyczny Politechniki Śląskiej w Gliwicach, a i potem byliśmy w kontakcie o różnym charakterze, różnym nasileniu, w różnym czasie. Janek Surówka namówił mnie do napisania kilku słów wspomnień o Jurku. Namowie uległem, bo jest to przecież również sposobność do tego by sobie samemu uporządkować i utrwalić to co po głowie się kłębi. Usiadłem i piszę, ale zastrzegam – piszę nie to co i jak było, ale to jak ja pamiętam co i jak było.
Tak się złożyło, że przez 5 lat „akademika” mieszkaliśmy razem w pokoju: przez pierwszy rok na ul. Katowickiej, tuż obok ówczesnego boiska Piasta Gliwice. Ten akademik, to taki barak, wprawdzie piętrowy, ale barak z zimną wodą i piecami węglowymi. Wtedy, w roku 1955, pierwszy rok wyjątkowo rozpoczynał studia 1-go września (pomyłki nie ma). Administracja Uczelni była na tyle tym zaskoczona, że wyposażenie akademika nie było kompletne. Łóżka były, ale bez materacy i pościeli – przez kilka dni spaliśmy na posłaniu tekturowym (styropianu wtedy jeszcze nie było) i pod płaszczami. Ale fajnie było.
Potem, przez cztery lata mieliśmy jeszcze lepiej w nowo wybudowanym akademiku przy ulicy Łużyckiej 30. Mieszkaliśmy już do końca studiów niezmienną czwórką (Edek, Jurek, Władek i ja) na trzecim piętrze, w pokoju albo 302, albo 322 (nie pamiętam), zaprojektowanym na trzy osoby – na co wskazywała liczba segmentów szafy na ubrania. Ale taki to był wtedy standard: pięciu w „czwórce”, czterech w „trójce” i dwóch w „jedynce” – i fajnie było.
W pokoju dwa piętrowe łóżka: ja nad Edziem, z wygodnym i odpowiedzialnym dostępem do wyłącznika światła, natomiast Władek nad Jurkiem, też z wygodnym i odpowiedzialnym dostępem do potencjometru głośnika, powszechnie w kraju kołchoźnikiem zwanym, co w naszym wypadku, po roku 1956, nie miało zupełnie zastosowania i byłoby wysoce niesprawiedliwe. Bo my mieliśmy radiowęzeł na trzy nasze akademiki: żeński, nasz i budowlańców. Za technikę radiowęzła odpowiadał nasz kolega mechanik-energetyk Stasio Widajewicz, a głos, dla mnie fantastycznie urzekający, to nie kto inny jak Mariusz Walter!
Pomimo tych tylko trzech segmentów w szafie ubraniowej, konfliktów żadnych w pokoju nie notowaliśmy. O 23-iej „koniec nauki” i gasimy światło, no chyba że jakaś impreza! Trochę na wyrost napisałem „żadnych”, bo był jeszcze potencjometr głośnika. Władek, wobec braku budzików (komórek też nikt jeszcze nie miał) i w trosce o punktualne nasze stawianie się na wykłady czy ćwiczenia, nie wyłączał głośnika do zera. Ten, o piątej rano, raczył nas porannym sygnałem Radia Katowice – takie namolne i uparte walenie młotem w kowadło. Można to było przeżyć, ale nie Jurek. Na pół (albo i mniej) przytomny carapkał się w stronę głośnika, chwytał za przewód i skutecznie zrywał naszą łączność z Katowicami, którą to łączność Władek w ciągu dnia pieczołowicie odtwarzał.
W zajęciach uczestniczyliśmy solidnie i dosyć sumiennie, aczkolwiek z różną intensywnością i w różnym wymiarze, poświęcaliśmy się nauce poza zajęciami. Jurek najmniej, on nie musiał, on i tak wszystko dobrze rozumiał, może nie wszystko wiedział, ale dobrze czuł i rozumiał i nie stronił tym swoim rozumieniem ciepła, przepływów czy neutronów dzielić się z zainteresowanymi. Robił to z dużą życzliwością. Ja byłem dosyć namolnym jego klientem i wyszło mi to na dobre.
I tak to zgodnie, wesoło, interesująco i pożytecznie przeżyliśmy sobie do dyplomu uzyskanego w dniu 14 kwietnia 1961 roku, na podstawie pracy pt.: <<Projekt reaktora naukowo-badawczego „Teresa” o strumieniu neutronów termicznych 1013 n/cm2sec>>, ocenionej na „bardzo doby (5)”. Jasio robił fizykę, Władek T. ciepło, Jurek automatykę Władek M. osłony a ja konstrukcję – wymieniam w kolejności „wagi” danej działki dla poprawnego i terminowego zamknięcia projektu.
Studia to nie tylko semestry, to również wakacje i wakacyjne praktyki studenckie. Jurkowi zawdzięczam: Beskid Śląski i Orlą Perć, pierwszomajową przygodę na Babiej Górze i mało udany debiut narciarski na Szyndzielni. Zasługa Jurka to „debiut”, moja to „mało udany”. Trochę żeglowaliśmy razem po Mazurach, ale też byliśmy razem na ośmiotygodniowej praktyce w Elektrowni Stalowa Wola. Zapamiętałem z tej praktyki dwie ciekawostki. Pierwsza to technika. Widzimy, że ponad miarę rośnie temperatura pary przegrzanej w prawym ciągu kotła. Operator kotła pyta nas praktykantów – przyszłych inżynierów: „co się dzieje?” Wobec braku naszej odpowiedzi operator wyjaśnia nam: „w lewym ciągu kotła rozszczelnił się przegrzewacz, wypływająca para blokuje przepływ spalin, a te, znajdując ujście poprzez prawy ciąg kotła, płynąc w nadmiarze, tj. ze zwiększona prędkością, przekazują parze więcej ciepła, stąd podniesienie temperatury pary co niebawem doprowadzi do zniszczenia przegrzewacza w prawym ciągu”. Niebawem byliśmy świadkami tego zdarzenia. Dla takiej nauki warto było praktykować przez osiem tygodni w Stalowej Woli. Druga ciekawostka to socjal. Mieszkaliśmy w budynku dyrekcji, kolacje jedliśmy wspólnie i „na sucho”: na ogół chleb z masłem czy serkiem topionym. Jurek źle znosił to „na sucho” i podczas konsumpcji prosił: „kułwa, nie jedz” i pędził na maszynownię, bo tam był „kawociąg”. Wtedy ujawniły się dwie Jurka słabostki: 1) nie jadał „na sucho”, 2) niewyraźnie wymawiał „r”.
Po studiach trafiliśmy obaj do Instytutu Fizyki Jądrowej w Krakowie, by tam realizować naszą dyplomową „Teresę”. Realizacja polegała na studiowaniu dokumentacji technicznej pierwowzoru: reaktora IRT2000 z Instytutu Kurczatowa w Moskwie oraz na udziale w pracach Miastoprojektu Kraków – przyszłego generalnego projektanta tej inwestycji. Z różnych powodów, głównie ekonomicznych, w pracach tych przeżywaliśmy różne przerwy. W przerwach zajmowaliśmy się modnymi wówczas, omnipotentnymi – jak się wydawało – zastosowaniami radioizotopów. My podjęliśmy próbę zastosowania „atomów znaczonych dla badania przepływu gazu w kanale między łopatkowym wentylatorów”. Inspiracja wypłynęła z Olkuskiej Fabryki Wentylatorów, Jurek wykombinował radioaktywny gaz HBr*, tworzony on line w reakcji KBr* i H2SO4. Skończyło się na aktywowaniu w reaktorze EWA nieaktywnej soli KBr do KBr* oraz na dziurach w chałatach z powodu H2SO4. Wszyscy w Instytucie pracowali wtedy w białych chałatach.
Po paru latach tułania się po Krakowie, życie zmusiło Jurka do powrotu do Bielska-Białej; ja zostałem w Krakowie i chłonąłem wielkomiejskie życie pod kierunkiem mego szkolnego kolegi z Przemyśla.
Katyń. Wiemy, że pod tym hasłem, jeszcze podczas studiów, Jurek szukał śladów swego ojca – oficera Wojska Polskiego, który zniknął z Jego życia już w 1939 roku. Kilkanaście lat temu zadzwonił podniecony, że wie gdzie jest ślad – Charków, a wcześniej obóz w Starobielsku. Chciał pojechać, ale miał obiekcje. Andrii Bondarenko pomógł. Jurek z Rafałem polecieli do Charkowa, byli na Piatichatkach przy tablicy pamiątkowej „kpt. Tadeusz Pisowicz”.
(Miesiąc temu Andrii wraz z żoną, młodszą córka i jej teściową, po czterech dniach przedzierania się z Charkowa do Rumunii, jechał do swojej starszej córki do Holandii.)
Minęły następne lata, z ich doświadczeniami życiowymi i zawodowymi. Zupełnie przypadkowo spotkaliśmy się na plaży w Łebie; mogłem mu wtedy podziękować za sugestię podjęcia pracy we wrocławskim IASE. Jurek był już dobrze ustabilizowany w energetyce, konkretnie w ciepłownictwie, i sądzę, że w tej branży czuł się dobrze. Dobrze służył klientom przedsiębiorstwa, którym współkierował. Do mnie przynajmniej żadne skargi od mieszkańców Bielska nie dotarły. Nie dziwię się, przecież ciepło znał i rozumiał, podobnie hydraulikę, a rynkowe reguły przez Balcerowicza wprowadzone nie stanowiły dla Jurka żadnego problemu. Została jeszcze przyzwoitość, a tej Jurek nigdy nie uchybił.
Ktoś mi mówił, że podczas któregoś z naszych koleżeńskich spotkań w formule „1954 i 1955”, Jurek, zabawiając towarzystwo, opowiadał o naszej studenckiej sytuacji materialnej. Mówił, że gdy mu brakło, to „pożyczał od Andrzeja, bo on zawsze był przy forsie, ale zawsze mu oddawałem”. Nie wykluczam, że tak było – nie pamiętam, ale też nie wykluczam, że tak mogło tak być. Tym bardziej nie wykluczam, że ktoś ze słuchających tej opowieści dodał podobno: „był przy forsie, bo jego finansowała Gmina Żydowska”.
Przy tych różnych niepewnościach, lukami w pamięci spowodowanymi, jedno jest pewne: Profesor Bartoszewski byłby zadowolony, bo Jurek był przyzwoity!
Wrocław, 26.04.22. Andrzej Nawrocki