Sunday, 27 August 2017

3 z etyki


Z cyklu "dorosłe życie jest przereklamowane": co zrobilibyście w tych sytuacjach?

1) Stacja benzynowa przy autostradzie. Rachunek 50 zł i jakieś drobne. Płacę i równocześnie gadam z kilkoma osobami. Dałam banknot, grzebię w portfelu za klepakami i w tym momencie uświadamiam sobie, że nie mam pojęcia, ile dałam; wydaje mi się, że 100 zł, ale pani za kasą nie kwapi się do wydawania i czeka, aż dopłacę jeszcze 5 gr. Pytam wprost - mówi, że dałam 50, na dowód pokazuje mi banknot 50-złotowy. Mam blackout; nie pamiętam sceny sprzed chwili. Wydaje mi się tylko, że nie mogłabym mieć 50 zł w portfelu, bo rano wkładałam do niego jedną jedyną stówkę w pojedynczym papierku i od tego czasu za nic nie płaciłam.

2) Jedziemy wąską drogą w Kotlinie Kłodzkiej, co trochę zakręty, z jednej strony potok, z drugiej głęboki rów, po obu stronach drzewa. Auto przed nami strasznie się wlecze. Kierowca, aka mój konkubent, zabiera się do wyprzedzania - w tym momencie tajemnicze auto się zatrzymuje. No więc omijamy, dość żwawo, bo pojawia się spory samochód z naprzeciwka. W trakcie tego manewru zerkam czujnie, co się dzieje w omijanym aucie: może ludzie się zgubili? Może mają awarię (na tym odcinku brak zasięgu- gdyby chcieli dzwonić po pomoc, to nie da rady)? Może ktoś za kierownicą właśnie umiera na zawał??? No i sama mało nie schodzę, bo kierowcą jest dzieciak mniej więcej 7-letni, z oczami na wysokości deski rozdzielczej; obok siedzi jego ojciec (kojarzę tych ludzi z pensjonatu, w którym mieszkamy) i niby trzyma za kierownicę; z tyłu zerka nastoletnia siostra. W trakcie wyprzedzania to pieprzone auto rusza; z trudem i z kurwą na ustach mieścimy się przed nim.

3) Od kwietnia do lipca usiłuję umówić się z dobrym fachowcem na pewien remont, ale trudno wstrzelić się u niego w termin. W końcu się udaje, praca wykonana bdb. Przy płaceniu fachowiec zaznacza, że część kwoty (jakieś 70%, nie licząc materiałów) będzie chciał dostać na fakturę - przelewem. Dostaję fakturę. Ma numer 2/2017.

---

Czas napisać co było dalej, przy czym nie twierdzę, że to są poprawne rozwiązania.

1) Wsiadłam do auta i rozmarudziłam się straszliwie - nie tyle nad potencjalną kradzieżą 50 zł, co nad własną nieprzytomnością. Konkubent wytrzymał to tylko przez chwil
ę. Potem wrócił na stację, poprosił kierowniczkę o zajrzenie do monitoringu "bo żona nie pamięta"; na monitoringu było wyraźnie widać, jak podaję 100 zł. Kierowniczka kazała kasjerce oddać 50 zł, pojechaliśmy dalej.
Morał: da się zajrzeć w monitoring, warto o to poprosić. Moja intuicyjna ocena sytuacji jest, nomen omen, 50/50 - albo kasjerka kradnie w ten sposób nie pierwszy raz (czeka na stówę podaną przez kogoś rozkojarzonego, ma przygotowane 50 "do wglądu"), albo była równie nieprzytomna jak ja i po prostu się pomyliła (a 50-ką zapłacił ktoś inny chwilę wcześniej).

2) Na drodze nie robiliśmy niczego, bo kręto i ruch. Pod pensjonatem pan kierowca został zrugany, bez wyzwisk, bez rękoczynów i bez wzywania policji też - z ogólnym przekazem, że droga publiczna i że mają tak więcej nie robić. Potem było trochę niezręcznie, bo spotykaliśmy się przez kolejne dni. Chciałam z nim pogadać na spokojnie, że dzieciaki mogą pojeździć bez ryzyka na parkingu pod wyciągiem (latem to wielki pusty plac), ale dostałam zakaz.

3) Owszem, chodzi o to, że faktura 2/2017 sugeruje większość zleceń na czarno. Nie zapytałam fachowca o to, teraz trochę żałuję - nie żebym miała go pouczać, tylko dowiedziałabym się czegoś więcej (i może nie oceniałabym pochopnie).

Monday, 21 August 2017

No woman no cry

Dzisiaj też ciężko, bo o uchodźcach.

Znam przynajmniej trzy osoby z Polski, które podpisują się pod poglądami "nie przyjmować" albo wręcz same je głoszą. Każda z nich realnie korzysta (lub skorzystała) wraz z rodziną z tego, co wypracowała stara UE (Niemcy, Wielka Brytania): z poziomu wynagrodzeń, organizacji życia, a takoż zasiłków czy emerytur.
Właśnie ta trójka ludzi bez żenady daje do zrozumienia, że od korzystania z tych dobrodziejstw jesteśmy my, Polacy, a nie jacyś ciapaci z Bliskiego Wschodu.

W trochę dalszym planie, przez znajomych znajomych, odchodzi straszenie terroryzmem: że to, wiecie, jak ICH wpuścimy, to zaraz nas wysadzą. Bzdura. Zamachów w Europie Zachodniej nie robią sterani desperaci, którym dopiero co udało się z jedną reklamówką uciec z wojny przez morze i obozy w Serbii. Zamachy mają mocne oparcie w starszych gettach zasiedziałych imigrantów, nad którymi lokalna policja nie ma władzy, ba, od lat do nich nie wchodzi. Tam są środki i warunki. Zachód sam te warunki poniekąd stworzył, ale nie przyjmowaniem imigrantów, tylko brakiem kontroli.
Na marginesie: w Polsce takie środowisko już istnieje, mimo śladowej liczby uchodźców: to "getta" kibiców, ONR-u i temu podobnych bandytów. Nad nimi też nie ma władzy ani policja (choć stwarza pozory kontroli), ani kościół katolicki (paulini zrobili z Jasnej Góry regularny skinbar), ani politycy. Jeśli jutro z tego getta wyjdzie jakiś nasz Breivik i zechce postrzelać, to będzie ogólne OJEJ.


W jeszcze innym planie - racjonaliści, zamknąć oczy - jest Kościół Katolicki. Taki klub wzajemnej adoracji, gdzie co roku czyta się bajkę o społeczności, co uciekła z Egiptu przed prześladowaniami i biedą, tudzież legendę o pewnej rodzinie, co nawiała przed rzezią w kierunku przeciwnym (przy użyciu osła). Na szczęście nikt tych opowieści już dawno nie słucha, bo jeszcze mógłby skojarzyć: Jezus był uchodźcą? W tych jakichś brudnych krajach na Bliskim Wschodzie?! Między ciapatymi???
A bez ironii, tutaj krótka piłka: nie chcesz uchodźców? W takim razie powieś sobie na szyi cokolwiek, ale już nie krzyż, bo chrześcijanie i Ty to zbiory rozłączne.

Jest jeszcze cała ta emigracja z Polski z lat 80-tych (no i starsza, ale starszej nie znam), co siedzi w USA, w Niemczech i tak dalej. Lekko licząc, 80% z tego towarzystwa wyjechało za lepszym zarobkiem i łatwiejszym życiem (i wcale im się nie dziwię - gdyby nie 1989, to pewnie sama bym wyjechała); nie była to ucieczka przed bombami, granatami i czołgami. Jeśli zgłaszali się jako azylanci, to często byli akceptowani w ramach walki Zachodu z socjalizmem w bloku wschodnim, a nie dlatego, że tu im coś groziło. Groziło może 10% z tych co uciekli, drugie 10% miało w PRL zabrazgrane w papierach i zapewne racjonalnie uznali, że jak do końca życia być cieciem na budowie, to lepiej tam, niż tutaj. Szanuję decyzje wszystkich, ale nie przyłączam się do narodowej sklerozy. Świat jako-tako przyjął naszych uchodźców, teraz nasza kolej się wykazać. Jak pisze Szymon Hołownia: Reagan nie deportował w latach 80-tych wszystkich Polaków i nie kazał im brać za karabiny i walczyć z Jaruzelskim jak mężczyźni.
Znów na marginesie: my na ten Zachód nie sam kwiat narodu posłaliśmy; poza zwykłymi Polakami, co chcieli zarobić, uszczęśliwiliśmy Berlin czy Greenpoint niezłą kolekcją alkoholików, złodziei i kombinatorów, i jakoś chyba nie chcemy ich z powrotem.

Na koniec propozycja dla umiarkowanych, którym przez usta nie przeszłoby "niech zdychają", ale nadal nie chcą tu widzieć obcych: niech każda polska rodzina, która wysłała kogoś do starej UE i brała - lub nadal bierze - unijny socjal, odda teraz połowę tej kwoty jakiejś rodzinie uchodźców na terenie UE. 
Pozostali mogą się dołożyć!

PS. Już po napisaniu tego tekstu przyszły mi do głowy co najmniej dwie znajome osoby, które z Polski wyniosły się na dobre do "starej Unii" - bez żalu, z wyboru i raczej za rozwojem zawodowym niż socjalem (z którego jednak korzystają i który poważają). I te właśnie osoby, widując uchodźców na co dzień na ulicach, mają do nich stosunek pozytywny i "pomocowy".

P.PS. Po paru dyskusjach chciałabym jeszcze odpowiedzieć na zadane mi pytanie: "A jak ich powstrzymać?", to znaczy - co zrobić, żeby fala migrantów z Bliskiego Wschodu do Europy nie była aż tak wielka. W skrócie: nie wiem. Rozwiązania typu "strzelać do łodzi" albo "dać im tonąć" nie wchodzą u mnie w grę z powodów etycznych, a zresztą jeśli w taki sposób mielibyśmy obronić chrześcijańską Europę, to nic z tego - może i coś obronimy, ale to już nie będzie ani chrześcijańska, ani Europa. Z kroków racjonalnych na pewno jestem za kontrolowaniem imigrantów, wdrażaniem do naszych reguł, nietworzeniem nowych gett; nie zmusimy nikogo do integracji, ale do przestrzegania prawa musimy. Pomaganie na miejscu (PAH i budowanie studni, Doctors Without Borders...) na pewno jest słuszne, ale na wojnę nie pomoże.
Co jakiś czas chodzi za mną myśl, że na dłuższą metę nie da się zrobić niczego, że po prostu nasza cywilizacja się kończy, tak jak imperium rzymskie czy Majowie. Że teraz nadchodzi czas Arabów, bo im się chce wszystkiego, a nam mało co - vide "Czerwone dywany, odmierzony krok" Ziemkiewicza. Może to jeszcze parę pokoleń? Moją strategią jest tu nadal zachować się przyzwoicie, żeby nas dobrze pamiętali. (Jak będzie po arabsku "Thanksgiving"?)

Z kronikarskiego obowiązku dodam, że tekst powstał jako wirtualny prezent urodzinowy dla mego ojca. Bo to było tak: w pyskusjach okołopolitycznych doszłam do punktu, w którym jedynym przyjemnym wyjściem wydawał się powrót do własnej bańki. Ale zrobiło mi się głupio, albowiem mój stary regularnie nawraca na drogę rozsądku PIS-owych znajomych, przy czym mówimy tu o ludziach pod 80-kę, często rodem z Przemyśla albo na emigracji w USA. Więc JAKBY ma trudniej, a nie odpuszcza :)
A ja go w tym dziele wspieram, bo ci wszyscy skubańcy mają prawo głosu i z niego korzystają #bóghonorojczyznakurwaniewiemcospizekżydówaukraińcyztryzubamiudrzwi, a potem sobie umrą i nas zostawią z tym co widać 
:(

Wednesday, 16 August 2017

Pozwalać odchodzić

Z cyklu "niełatwe rozkminki rodzicielskie":

Większość moich znajomych to mniej więcej klasa średnia w średnim wieku. Większość ma dzieci, raczej z pieluch już odchowane. Większość na tym czy innym etapie tego odchowywania radzi(ła) sobie źle - albo przynajmniej czuła się źle. Ja też. Wchodziliśmy w rodzicielstwo na ogół nieprzygotowani, z jednej strony tu i ówdzie zryci przez naszych własnych starych, a z drugiej - nieobyci z tematem, bo nigdy nie kręciło się wkoło nas stadko młodszego rodzeństwa i nie musieliśmy bawić tabuna siostrzeńców czy bratanków. Żaden podręcznik, szkoła rodzenia czy kurs rodzicielstwa nie zastąpią tego doświadczenia - obciążającego, ale też dającego odporność na hałas, smród i rozrzucone zabawki, tudzież świadomość, że ten upierdliwy etap nie trwa wiecznie, i praktykę, jak sobie z tym nomen omen gównem radzić. To nie nasza wina, tak się ostatnio nasz świat urządził.

No więc było nam ciężko być rodzicami i niejedno zjebaliśmy. Teraz robi się jakby mniej dramatycznie, ale często nadal nie za bardzo się z tymi dzieciakami umiemy odnaleźć. Wcale niekoniecznie rozpiera nas też rodzicielska duma i satysfakcja, bo w głębi duszy wiemy dokładnie, jakie rodzinne błędy powtarzamy, a jakie dodaliśmy od siebie, i jakie efekty tego noszą nasze dzieci.

Najlepsze, co w tej sytuacji możemy dla nich zrobić (i dla siebie też), to pozwalać im powoli od nas odchodzić. Tak, to już. Zaczyna się w przedszkolu, kiedy dzieć woli szarpać się w piaskownicy z kolegą o jedną złamaną łopatkę, niż czytać z nami wielce edukacyjną książeczkę. Na obozie kochane dzieciątko bawi się super, na rodzinnym wyjeździe jęczy i marudzi. Na wycieczce w dużej grupie przypomina sobie o nas tylko wtedy, kiedy ma naprawdę poważny problem. Zresztą nie chodzi tylko o rówieśników, bo w pojedynku na atrakcyjność powoli wygrywa z nami trener, stajenna, ciocia od origami i wujek od planszówek czy od piłki nożnej. I tak ma być. Mamy prawo czuć zazdrość i żal, ale nie mamy prawa ściągać smyczy.

Po pierwsze - nie nadrobimy tego, co spieprzyliśmy przez poprzednie lata. Dzieciaki są już jakieś, ukształtowane trochę przez nasze geny, trochę przez nasze wychowanie, a trochę przez nie wiem co, promieniowanie kosmiczne, i będą się rozwijać od tego punktu w przód. Ojciec, który doprowadził córkę na skraj anoreksji złośliwymi uwagami na temat jej wyglądu i zachowania, zrobi najlepiej, jeśli przestanie ją kontrolować, a ewentualne leczenie zostawi specjalistom. Matka, która wychowała pizdosława zdolnego w życiu społecznym tylko do robienia uników, nie pomoże mu dalszym wtrącaniem się w każde jego działanie. To akurat dwa drastyczne przykłady, ale we wszystkich łagodniejszych przypadkach jest podobnie.

Po drugie - nie mamy prawa do ich życia, nie zrobiliśmy ich dla siebie. Nie mają żadnego obowiązku dostarczać nam rozrywki przez następne lata tylko dlatego, że my przez kilka lat się musieliśmy na nich skupiać. Jeśli mamy z tym problem, to załatwmy go przy pomocy spowiednika, terapeuty, wódki albo konopi, wedle uznania.

Po trzecie - nie utrudniajmy im odejścia swoim strachem, że ludzie, do których tak się od nas rwą, na pewno ich skrzywdzą. Owszem, to się prędzej czy później stanie, a my w najlepszym razie będziemy mogli podać chusteczkę albo poklepać po plecach, bo mechanizmy obrony już im stworzyliśmy (albo spieprzyliśmy). Ale w tym potencjalnie groźnym tłumie nowych znajomych i autorytetów kryje się też te parę osób, które dadzą im to, czego my nie potrafiliśmy. Zainteresują czymś, na czym my się nie znamy; zauważą talent, który dla nas był nieistotny; pochwalą, chociaż my nie umieliśmy.


Jeśli czytasz to wszystko i myślisz wtf, przecież jestem świetną matką / doskonałym ojcem, to pozwól dzieciom odchodzić tym bardziej i po trzykroć :)

Wednesday, 2 August 2017

Z niewolnika, czyli antyporadnik dla despotów

Dzisiaj słów parę o tym, jak to jest być despotą. Niekoniecznie despotą-idiotą, można być despotą inteligentnym, ale z tego miotu, co uznaje pomysł za dobry tylko wtedy, kiedy jest on własny, a do tego umie (i lubi) pokazywać innym, gdzie ich miejsce. Oczywiście nie cały czas, a tylko wtedy, kiedy za bardzo podskakują, a i to nie za każdym razem, żeby nigdy byli pewni, co ich czeka. W ten sposób dość skutecznie buduje się otoczenie w pełni podporządkowane własnej woli.

Fajnie, prawda?

Przyjrzyjmy się temu otoczeniu przez trochę większą lupę. Osoby kreatywne lub chronicznie niepokorne dawno z niego spierdoliły, po cichu albo z hukiem, w każdym razie już ich nie ma. Zostali akolici interesowni, którzy wiozą się na wspaniałości despoty, przyjmując zjebki od czasu do czasu jako cenę za to, co w tym układzie dostają (i za drugie tyle, które wynoszą chyłkiem). Zostali też akolici szczerzy, ale - pardon me - durni jak taczki, niezdolni do sprzeciwu tak samo jak do wykrzesania z siebie czegokolwiek. Jedni ani drudzy na pewno nie powiedzą "stój", kiedy despota robi fałszywy krok, bo po co się narażać? Jedni i drudzy starannie (acz po cichu) te błędne kroki rejestrują i z każdego mają wiele radości.

A teraz wyobraźmy sobie, że przyszły ciężkie czasy albo też przeciwnie - świetna okazja pcha się w ręce.

Despota ma plan, zapewne dobry. Plan ten wymaga "całej załogi na pokład" i w ogóle współpracy między ludźmi. To znaczy - akolici przyzwyczajeni się nie wychylać mieliby coś przedyskutować (śmiech z taśmy), może nawet skrytykować (śmiech z taśmy) i zaproponować własne rozwiązania (śmiech z taśmy). Ludzie nauczeni siedzieć w kącie lub co najwyżej walczyć o większą przychylność despoty mieliby opuścić gardy i zrobić coś razem (śmiech przez łzy).
Pointy nie będzie.

(Pisane na podstawie dłuższej obserwacji trzech despotów, z których jednego lubiłam, drugiego nie lubiłam, a trzeci był kobietą. Wszyscy troje mieli na dłuższą metę przejebane.)