Z cyklu "niełatwe rozkminki rodzicielskie":
Większość moich znajomych to mniej więcej klasa średnia w średnim wieku. Większość ma dzieci, raczej z pieluch już odchowane. Większość na tym czy innym etapie tego odchowywania radzi(ła) sobie źle - albo przynajmniej czuła się źle. Ja też. Wchodziliśmy w rodzicielstwo na ogół nieprzygotowani, z jednej strony tu i ówdzie zryci przez naszych własnych starych, a z drugiej - nieobyci z tematem, bo nigdy nie kręciło się wkoło nas stadko młodszego rodzeństwa i nie musieliśmy bawić tabuna siostrzeńców czy bratanków. Żaden podręcznik, szkoła rodzenia czy kurs rodzicielstwa nie zastąpią tego doświadczenia - obciążającego, ale też dającego odporność na hałas, smród i rozrzucone zabawki, tudzież świadomość, że ten upierdliwy etap nie trwa wiecznie, i praktykę, jak sobie z tym nomen omen gównem radzić. To nie nasza wina, tak się ostatnio nasz świat urządził.
No więc było nam ciężko być rodzicami i niejedno zjebaliśmy. Teraz robi się jakby mniej dramatycznie, ale często nadal nie za bardzo się z tymi dzieciakami umiemy odnaleźć. Wcale niekoniecznie rozpiera nas też rodzicielska duma i satysfakcja, bo w głębi duszy wiemy dokładnie, jakie rodzinne błędy powtarzamy, a jakie dodaliśmy od siebie, i jakie efekty tego noszą nasze dzieci.
Najlepsze, co w tej sytuacji możemy dla nich zrobić (i dla siebie też), to pozwalać im powoli od nas odchodzić. Tak, to już. Zaczyna się w przedszkolu, kiedy dzieć woli szarpać się w piaskownicy z kolegą o jedną złamaną łopatkę, niż czytać z nami wielce edukacyjną książeczkę. Na obozie kochane dzieciątko bawi się super, na rodzinnym wyjeździe jęczy i marudzi. Na wycieczce w dużej grupie przypomina sobie o nas tylko wtedy, kiedy ma naprawdę poważny problem. Zresztą nie chodzi tylko o rówieśników, bo w pojedynku na atrakcyjność powoli wygrywa z nami trener, stajenna, ciocia od origami i wujek od planszówek czy od piłki nożnej. I tak ma być. Mamy prawo czuć zazdrość i żal, ale nie mamy prawa ściągać smyczy.
Po pierwsze - nie nadrobimy tego, co spieprzyliśmy przez poprzednie lata. Dzieciaki są już jakieś, ukształtowane trochę przez nasze geny, trochę przez nasze wychowanie, a trochę przez nie wiem co, promieniowanie kosmiczne, i będą się rozwijać od tego punktu w przód. Ojciec, który doprowadził córkę na skraj anoreksji złośliwymi uwagami na temat jej wyglądu i zachowania, zrobi najlepiej, jeśli przestanie ją kontrolować, a ewentualne leczenie zostawi specjalistom. Matka, która wychowała pizdosława zdolnego w życiu społecznym tylko do robienia uników, nie pomoże mu dalszym wtrącaniem się w każde jego działanie. To akurat dwa drastyczne przykłady, ale we wszystkich łagodniejszych przypadkach jest podobnie.
Po drugie - nie mamy prawa do ich życia, nie zrobiliśmy ich dla siebie. Nie mają żadnego obowiązku dostarczać nam rozrywki przez następne lata tylko dlatego, że my przez kilka lat się musieliśmy na nich skupiać. Jeśli mamy z tym problem, to załatwmy go przy pomocy spowiednika, terapeuty, wódki albo konopi, wedle uznania.
Po trzecie - nie utrudniajmy im odejścia swoim strachem, że ludzie, do których tak się od nas rwą, na pewno ich skrzywdzą. Owszem, to się prędzej czy później stanie, a my w najlepszym razie będziemy mogli podać chusteczkę albo poklepać po plecach, bo mechanizmy obrony już im stworzyliśmy (albo spieprzyliśmy). Ale w tym potencjalnie groźnym tłumie nowych znajomych i autorytetów kryje się też te parę osób, które dadzą im to, czego my nie potrafiliśmy. Zainteresują czymś, na czym my się nie znamy; zauważą talent, który dla nas był nieistotny; pochwalą, chociaż my nie umieliśmy.
Jeśli czytasz to wszystko i myślisz wtf, przecież jestem świetną matką / doskonałym ojcem, to pozwól dzieciom odchodzić tym bardziej i po trzykroć :)
No comments:
Post a Comment