Z cyklu opowieści moich ciotek - dziś wspomnienie (przyszywanej) ciotki Maliny o tym, jak umierała jej babcia. Historia zabawna podwójnie, bo usłyszałam ją na wakacjach w hacjendzie ciotki na Warmii, gdzie rzeczona ciotka goniła wszystkich niesamowicie wręcz do pracy, a opowiedziała z całą powagą - i aktorskim biglem - jako wspomnienie ze swej szlacheckiej rodziny, raczej nieświadoma ani dziedziczności, ani wynikającego zeń komizmu. Nadmienię, że ciotka żyje, bo to długowieczna rodzina.
Rzecz dzieje się - przed wojną, rzecz jasna - w majątku gdzieś bodaj na Lubelszczyźnie. Wiekowa seniorka rodu, dama elegancka, acz surowa i trzymająca żelazną ręką tak rodzinę, jak i służbę względnie pracowników rolnych, leży na łożu śmierci. Nie cierpi szczególnie, ale słabiutka już jest i wiadomo, że raczej prędzej niż później. Lekarze odstąpili, nie ma po co męczyć. Rodzina zgromadzona wokół w ciszy i z szacunkiem, służba w przedpokoju cicho klepie różaniec. Godziny mijają, babcia leży, rodzina milczy, służba klepie.
Aż w końcu pani starsza otwiera oczy i stwierdza rzeczowo: Nic już dzisiaj z tego konania nie będzie. WRACAJCIE DO SWOJEJ ROBOTY.
Umarła dyskretnie nazajutrz.
No comments:
Post a Comment