Przed Wielkanocą zabrakło w sklepie śledzi wyfiletowanych, przez co dostałam znienacka do obrobienia cztery śledzie solone i - że tak powiem - kompletne. Zamiast wpaść w histerię i powiedzieć, że TEGO TO JA NIE TKNĘ - wyszukałam w Internecie "jak filetować śledzia" i, klnąc straszliwie, oporządziłam cholerstwo. Wyszło smaczne i nawet bardzo się ośćmi nie pluło, a straty szacuję na 10-15%.
Co przypomniało mi starszą i bardziej krwawą historię z cyklu "przecież muszę sobie poradzić".
Rzecz działa się w przepięknej dziczy pod Lublinem, gdzie we czwórkę kwaterowaliśmy - chyba na czas Sylwestra i okolic - w agroturystyce, w autentycznym domku po babci: kuchnia z jadalną i piecem, dwie sypialnie, łazienka. Gospodarze mieszkali w dużym domu nieopodal, chodziło się do nich na obiady albo na konie, albo na jedno i drugie. No i zdarzyło się dnia pewnego, że na wycieczce przyuważyliśmy hodowlę pstrągów (czysty strumień czy wręcz źródło, coś pięknego!), o czym opowiedziałam gospodarzowi. Nic nie powiedział, tak ogólnie zresztą gadatliwy nie był.
Następnego dnia o 7 rano obudziło mnie pukanie do drzwi domku. Wypełzłam i otworzyłam; przez szparę w drzwiach wsunęła się ręka gospodarza z podrygującą reklamówką pełną żywych ryb.
I tu mogłam:
- powiedzieć gospodarzowi, że pomyłka i żeby to zabrał;
- obudzić ówczesnego małżonka z rytualnym ZRÓB COŚ;
- obudzić resztę towarzystwa i zacząć biadolić.
Ale nie.
Przede wszystkim zrobiło mi się żal pstrągów, że się męczą.
Po cichutku zarzuciłam coś na siebie, bo w kuchni było zimnawo. Naostrzyłam największy znaleziony nóż i "najsampierw" poucinałam rybom łby. (Jak się mocno złapie pstrąga przez ścierkę, a nóż jest naprawdę ostry, to da się to zrobić w sekundę bez żadnego głuszenia, a jak coś nie ma łba, to już nie cierpi, prawda?)
Potem wrzuciłam rybie zwłoki do dużego retro zlewu i bardziej spokojnie sprawiłam je do końca - rozcinanie brzucha, patroszenie, płukanie. Sprawione pstrągi ułożyłam do obcieknięcia, żeby potem nafaszerować je cytryną do wieczornego pieczenia.
I na tym etapie obudziła się reszta drużyny. Niemrawo weszli do kuchni i zastali mnie zakrwawioną po łokcie, nad zlewem pełnym rybich flaków.
Ale jak wieczorem pstrążki były upieczone, to nikt już tego nie pamiętał!