Monday, 17 April 2023

Ja nie skoczę?!

Przed Wielkanocą zabrakło w sklepie śledzi wyfiletowanych, przez co dostałam znienacka do obrobienia cztery śledzie solone i - że tak powiem - kompletne. Zamiast wpaść w histerię i powiedzieć, że TEGO TO JA NIE TKNĘ - wyszukałam w Internecie "jak filetować śledzia" i, klnąc straszliwie, oporządziłam cholerstwo. Wyszło smaczne i nawet bardzo się ośćmi nie pluło, a straty szacuję na 10-15%. 

Co przypomniało mi starszą i bardziej krwawą historię z cyklu "przecież muszę sobie poradzić".

Rzecz działa się w przepięknej dziczy pod Lublinem, gdzie we czwórkę kwaterowaliśmy - chyba na czas Sylwestra i okolic - w agroturystyce, w autentycznym domku po babci: kuchnia z jadalną i piecem, dwie sypialnie, łazienka. Gospodarze mieszkali w dużym domu nieopodal, chodziło się do nich na obiady albo na konie, albo na jedno i drugie. No i zdarzyło się dnia pewnego, że na wycieczce przyuważyliśmy hodowlę pstrągów (czysty strumień czy wręcz źródło, coś pięknego!), o czym opowiedziałam gospodarzowi. Nic nie powiedział, tak ogólnie zresztą gadatliwy nie był.

Następnego dnia o 7 rano obudziło mnie pukanie do drzwi domku. Wypełzłam i otworzyłam; przez szparę w drzwiach wsunęła się ręka gospodarza z podrygującą reklamówką pełną żywych ryb.

I tu mogłam:

- powiedzieć gospodarzowi, że pomyłka i żeby to zabrał;

- obudzić ówczesnego małżonka z rytualnym ZRÓB COŚ;

- obudzić resztę towarzystwa i zacząć biadolić.

Ale nie. 

Przede wszystkim zrobiło mi się żal pstrągów, że się męczą.

Po cichutku zarzuciłam coś na siebie, bo w kuchni było zimnawo. Naostrzyłam największy znaleziony nóż i "najsampierw" poucinałam rybom łby. (Jak się mocno złapie pstrąga przez ścierkę, a nóż jest naprawdę ostry, to da się to zrobić w sekundę bez żadnego głuszenia, a jak coś nie ma łba, to już nie cierpi, prawda?)

Potem wrzuciłam rybie zwłoki do dużego retro zlewu i bardziej spokojnie sprawiłam je do końca - rozcinanie brzucha, patroszenie, płukanie. Sprawione pstrągi ułożyłam do obcieknięcia, żeby potem nafaszerować je cytryną do wieczornego pieczenia. 

I na tym etapie obudziła się reszta drużyny. Niemrawo weszli do kuchni i zastali mnie zakrwawioną po łokcie, nad zlewem pełnym rybich flaków.

Ale jak wieczorem pstrążki były upieczone, to nikt już tego nie pamiętał!

Będziesz

Będziesz wierzyć w miłość po grób, aż ta druga przeora ci duszę

Będziesz się brzydzić skrobanką, aż poczniesz istotę bez głowy

Będziesz śmiać się z pedałów, póki brat się nie zwierzy "ma na imię Adam"

Będziesz wierzyć w jeden święty kościół, który nazwie twoje dziecko obrzydliwością

Będziesz trwać przy ojczyźnie, póki nie powie ci "wypierdalaj"

Będziesz przeciw uchodźcom, aż poznasz dzieciaka z odmrożonymi stopami

Będziesz mówić, że biedni bo głupi, aż złamie cię rata kredytu


Będziesz się mylić. Potem umrzesz.


Saturday, 1 April 2023

Prawidłowe tuszowanie pedofilii

Totalnie rozumiem, dlaczego Wojtyła tuszował pedofilię w polskim, a potem w międzynarodowym KK. Wiecie jak to bywa: corporate policy, job description.

Najpierw - w Polsce - chodziło o utrzymanie monolitu organizacji w kontrze wobec władzy, która dość paskudnie pogrywała i każdą kościelną nieprawość chętnie wykorzystała bynajmniej nie dla ochrony ewentualnych poszkodowanych, tylko żeby kościół katolicki osłabić, a duszyczki przejąć pod swoje równie brudne skrzydełka. 

Potem - w Watykanie - jestem głęboko przekonana, że dostał chłopina konkretne warunki: będziesz "młodym" papieżem z Polski, utrzemy nosa ZSRR, zmotywujesz rodaków, a poza tym możesz jeździć po świecie i dużo spotykać się z młodzieżą; za to tutaj lista tematów, których nie ruszasz (pedofilia, celibat, mająteczki), a te masz upieprzyć (teologia wyzwolenia, przywrócenie równości kobiet w kościele, nowoczesna antykoncepcja). No i wywiązał się jak umiał najlepiej.

Myślę sobie jednak, że ja na jego miejscu wprowadziłabym do tuszowania pedofilii pewną modyfikację. Chodziło przecież o to, żeby krzywda dzieci nie wyszła na światło dzienne, nie dotarła do świeckiego wymiaru sprawiedliwości, prawda? Wojtyła zostawił status quo - w razie skarg przenoszenie zbrodniczego księdza do innej parafii albo w ogóle na misje, tudzież chowanie wszelkich dokumentów w takich sprawach głęboko do archiwum. Było to podłe podwójnie, bo nie tylko chroniło zboczonego drapieżnika przed karą, ale też zapewniało mu nowe żerowisko, gdzie nikt go nie znał i nie było wiadomo, że na księdza X to lepiej uważać.

A ja przywróciłabym do użytku stary, sprawdzony przez kościelną korporację sposób: znikanie, ale takie solidne. Pisałam już o tym sposobie przy okazji "Zabawy w chowanego" Sekielskich: są skargi, są zeznania ofiar, sprawa jest jasna? Ad maiorem Dei gloriam dokumenty lądują w archiwum, natomiast ksiądz X - w zamkniętym klasztorze albo w cichym, acz dochodowym obozie koncentracyjnym na wzór sióstr magdalenek. Dożywotnio. Ksiądz X sobie nie życzy? No to ma wypadek albo, powiedzmy, zawał. Skandalu nie ma, do prokuratury nic nie trafiło, do prasy też nie. Jest porządeczek? Jak się patrzy!

Jeśli komuś to podejście wydaje się nieludzkie, to pamiętajmy, że przez setki lat KK postępował w taki sposób z "występnymi niewiastami" i jakoś wtedy nikt nie narzekał!