Sunday, 21 January 2018

Nie wierzę w duchy, póki ich nie spotykam

Ściemnia się. Ta pora zmierzchu w lesie, kiedy nie zapalam jeszcze czołówki, żeby widzieć trochę naokoło, a nie tylko parę m przed sobą. Zjeżdżamy drogą, która normalnie jest ciut za stroma na biegówki; teraz napadało śniegu i zrobiło się mięciutko, a do tego zjechał ktoś godzinę czy dwie przed nami i założył wygodny ślad. Koleżanka jedzie przodem. Ja za nią w sporej odległości, żeby nie wjechać w razie wywrotki albo przełażenia przez zwalone drzewo - czyli w zasadzie jej nie widzę. Jadę, wieje, w uszach szumi, nogi już trochę bolą od hamowania... uff, zakręt. Solidnie wyprofilowany poniemiecki zakręt, na którym wóz z drewnem (albo ciągnik) ma wytracić prędkość. Ja też wytracam i w tej chwili zaczynam słyszeć to co dookoła, a konkretnie: z lasu nade mną miarowy odgłos rąbania drewna siekierą. W ciemności. Żadnej lampy, ogniska, latarki, świateł traktora - nic, tylko rytmiczne łup, łup, łup. Pierwsza myśl pobiegła do tych wszystkich, którzy tu od lat rąbali i dla których tę drogę zbudowano. Druga - do chłopaka, który niedawno zginął w okolicy. Drwala. Trzecia myśl już z tych pompujących adrenalinę: tylko się nie przewrócić, bo to by mnie zatrzymało, a jak się zatrzymam, to umrę ze strachu.
I proszę - jednak umiem zjeżdżać szybko po ciemku!

No comments:

Post a Comment