Sunday, 30 December 2018

Wpis nr 100 (a jak nie, to co?)

Jedną z nielicznych rozsądnych opinii o samobójstwie usłyszałam kiedyś od policjanta, który po sprawdzeniu, że lokator pewnego mieszkania był w nim sam i że nikt mu nie pomógł w wyskoczeniu z 5 piętra, powiedział: nasza rola się tu kończy, każdy ma prawo rozporządzić swoim życiem jak uważa za stosowne (serio, użył słowa "rozporządzić"). Zastanawia, czemu tak trudno to przyznać? Przeciwko samobójcom stoi nie tylko tradycja chrześcijańska (do stosunkowo niedawna wspierana przez prawo), ale i całkiem świecki przesąd. Jak on to mógł zrobić żonie, czy ona nie pomyślała o dzieciach, a co z rodzicami?! Nieproporcjonalnie mniej oburzenia budzi ktoś, kto jeździ "szybko, ale bezpiecznie", względnie szerokim łukiem omija cytologię; tam to "prywatna sprawa", ale jeśli zechciałoby się dobrowolnie umrzeć na sznurek - wtedy zgroza i JAK TAK MOŻNA.

A właściwie co jest takiego strasznego w stwierdzeniu "mam dosyć" i w zrealizowaniu tego? Dlaczego akurat to zakończenie życia wciąż gorszy?
Tylko niektóre systemy prawne dopuszczają eutanazję, a i to pod szczególnymi warunkami: ciężka, nieuleczalna choroba, ból nie do opanowania, wyczerpane inne możliwości i tak dalej. Czyli musisz przejść całą ścieżkę bynajmnej-nie-zdrowia i odpękać swoje, zanim pozwolą ci odejść legalnie i z fachową pomocą. Bez tego pozostają metody garażowe, a potem - wredne komentarze.
Na szczęście już niesłyszane.

W stepie szerokim, którego okiem...

...tak sobie nuciłam w hostelowej kuchni, szykując herbatę i kawę. Obok nieduży dzieciak dobierał się do kartonu z mlekiem. "Adaś, zostaw, potrzebne nam ciepłe mleko z garnka, tatuś przyniesie..." - zawołała babka, zapewne matka Adasia, od stolika, przy którym siedziała z dwójką mniejszych dzieci i facetem. Garnek stał tuż obok mnie, więc zapytałam, czy im podać. Czy babka odpowiedziała "Tak, poproszę?" - nie. A może "Won, obca babo, od naszego rodzinnego mleczka?" - też nie. Od razu przeszła do "No widzisz, jaki ty jesteś!" w kierunku męża. Tak, wiem, mogłam się nie wtrącać...

PS. Mleko miało maksymalnie 40 stopni, mały szmergiel mógł je bezpiecznie zanieść na stół. Ale przecież jakoś trzeba wychować kolejne pokolenie facetów przekonanych, że nie nadają się do niczego poza obroną Jasnej Góry!

Monday, 24 December 2018

Socjologia małomiasteczkowa

Dziś obserwacje z rynku w godzinach przedwigilijnych. Na zakupy wypchnięto ostatnią linię obrony, jak w husyckim wagenburgu (ranni, wyrostki, woźnice wozów) - desperacko  czytają z kartki "masa krówkowa... ma pani coś takiego?" albo "śledzie... i... chyba śliwki", a nad głową unoszą im się dymki "co ja tu robię".
Socjologicznie jeszcze ciekawiej jest pod zakładem fryzjerskim: kolejka mężczyzn w różnym wieku z ponurym przymusem w oczach. Imperatyw, że chłop ma być na Boże Narodzenie ostrzyżon, nie był mi dotąd znany, ale im najwyraźniej tak - i to chyba dość boleśnie. Stoją, otoczeni siatami warzyw i butlami oleju, jarają jakby świat się miał zaraz skończyć, a ja się nie śmieję.

Wednesday, 19 December 2018

Zabawki, zajawki, dusza do poprawki

No więc jest ci aktualnie ciężko albo smutno, a tymczasem nadciąga jak taran Boże Narodzenie. Zatem zróbmy plan minimalizacji strat. Zdarzyło mi się w różne BN rozwodzić, rodzić, odwiedzać sparaliżowaną matkę; robiłam wigilie własne i bywałam na bardzo, bardzo obcych, a i tak czasami potrzebuję koła ratunkowego.

Jeśli na przykład czujesz, że zaraz kogoś zabijesz, to możesz wyjechać: do pensjonatu, sanatorium, schroniska, chatki w górach, możesz gdzieś polecieć - the very last fucking minute wciąż znajdziesz pierdylion opcji ze świętowaniem w pakiecie i drugi pierdylion bez świętowania. Może być nostalgicznie, alkoholicznie albo egzotycznie, albo po prostu nudno, ale wybór jest.

A może w zasadzie to chcesz BN, tylko po swojemu? To akurat chyba mój plan na ten rok. Dzień-dwa przed naszykuję to, co lubię i umiem, inne rzeczy przerzucę na innych, względnie po prostu nie zaistnieją w garach ani na stole. Wigilia u mnie, czyli bez telewizora, z kolędowaniem i w takim tempie, jakie uznam za stosowne, wydaje się warta pewnego nakładu pracy. Jak nie padnę, to może nawet pójdę na pół pasterki, bo mi to odpowiada, w przeciwieństwie do mszy świątecznych, których nie znoszę.

A co możesz zrobić najbardziej nieprawomyślnego? Zastanówmy się. Nie kupić choinki, w ogóle niczego nie kupować, nigdzie nie iść ani nie jechać, nie zapraszać nikogo. Położyć się w domu z filmem, książką i opcjonalnie flaszką, wyłączyć telefon (skrajna ekstrawagancja AD 2018, nie?) i mieć po prostu długi weekend. Stanie się coś? Nie sądzę - dla zdrowej oceny sytuacji wystarczy pomyśleć, że tak właśnie będą wyglądały święta po twojej śmierci. Ogólnie rzecz biorąc, świat zmierza ku zagładzie, ale przecież nie z tego powodu.

Monday, 17 December 2018

Dwie paczki świderków Lubella

Otóż gotowałam dziś do obiadu makaron i przypomniała mi się taka historia.
Będąc średnio wesołą 30-letnią rozwódką, szykowałam w mieszkanku imprezę - z jakichś dziwnych powodów wtedy akurat imieninową zamiast urodzinowej. (Zdaje się, że urodzinowa była wcześniej dla lokalsów w lokalnej knajpie, a na imieninową mieli dodatkowo przyjechać przyjezdni.) Jako podstawa menu zaplanowany został makaron z sosem szpinakowo-tuńczykowym, więc stałam w kuchni i gotowałam akurat dwa gary makaronu (Lubella świderki), a na trzecim palniku bulgotał sos. Goście byli oczekiwani za godzinę czy dwie, tymczasem w mieszkaniu oprócz mnie znajdował się pewien dżentelmen, który z przyczyn niepojętych zostawił w tejże kuchni rozstawioną deskę do prasowania z włączonym żelazkiem i swoją nader elegancką koszulą, a sam poszedł poprawić sobie zarost. Nie wspomnę już, czym go poprawiał - brzytwą po dziadku czy kozacką szaszką - dość, że znienacka wkroczył do kuchni w znacznym, acz niecałkowitym negliżu, brocząc obficie na twarzy i domagając się pomocy wymownym spojrzeniem zielonych ślepi. Pamiętam tylko swoje głębokie przekonanie, że to się nie może udać: żelazko, gary i krwotok. A jednak: dżentelmen przeżył, koszula nie spłonęła i kolacja też jakoś wyszła.
Dlaczego mi się to dziś przypomniało? Jak śpiewa mistrz Nohavica, "ještě že člověk nikdy neví co ho čeká". Teraz gotuję taką ilość makaronu na normalny obiad.

Tuesday, 11 December 2018

Garda do trumny

Jest taki dowcip o małym Jasiu, który chciał być menelem, potem cięcie, potem duży Jan stoi na tarasie swego wieżowca w Dubaju i myśli: ale gdzie popełniłem błąd... Rozumiesz go? Nawet jeśli do własnego wieżowca w Dubaju jest ci daleko, to wszyscy naokoło myślą, że zajebiście potrafisz wszystko i że problemy i wpadki to tak, mają oni - ty nigdy. Ty zawsze dasz radę. Prawda?
Gówno prawda, ledwo stoisz na nogach, ale gdzieś kiedyś kurwa coś kazało ci trzymać gardę i tak robisz. W zdrowiu i w chorobie, w dobrej i przede wszystkim w złej doli. Jeśli na przykład rodzisz albo umierasz, to chowasz się przed światem tak, żeby prawie nikt nie wiedział, jak ci ciężko. Jeśli się wkurwiasz, to jak ten Dreptak, co posprzątał ze stołu, bo zaraz pięścią weń walnie. Jeśli wyjesz z rozpaczy, to wpierw oddalasz się na taką odległość, żeby na pewno nikomu nie przeszkadzać.
Trudno już teraz ustalić, co było praprzyczyną; teraz nie odpuszczasz, bo za bardzo się boisz, że jak puścisz kredens, to dom się zawali. No i nie ufasz skurwysynom, bo ci mniej życzliwi zaraz by cię dopadli, a życzliwsi - dobili ("ale po co ci były te dzieci?", "a musisz pracować?", "a w twoim wieku to już nie jest normalne?"). Zresztą powiedzmy sobie szczerze: czy ktoś chciałby słuchać o twoich problemach, czy raczej dorzucić parę swoich? Pamiętasz, jak w 'Pitch Black' Vin Diesel biegnie ciągnąc ogniwa, a potem jeszcze niosąc tę laskę? Wiesz, że tak będzie.
No więc trzymaj tę gardę nawet w trumnie, a potem już spokój.

Sunday, 2 December 2018

Samotna jak matka

Nieoczywistą rzeczą, która przyszła w pakiecie z rodzicowaniem, była samotność. Te godziny w domu z dzieckiem, potem z dwojgiem i więcej, kiedy trudno powiedzieć co gorsze: bieganie od malucha do prac domowych czy czas, kiedy małe śpi, a ty niby masz wolne, ale tyle rzeczy do zrobienia i przecież nie wiadomo, kiedy toto wstanie. I w obu przypadkach rozpaczliwa potrzeba zamienienia choć dwóch zdań z osobą dorosłą, a na to nie ma co liczyć. Godziny ciągną się niemiłosiernie, najmniejszy problem urasta do potwornych rozmiarów, kurczy się za to samoocenia i wiara w to, że jeszcze kiedyś będzie inaczej. Nie ma się komu wyżalić na trudności okołodzieckowe (a zawsze jakieś są), żeby usłyszeć, że to normalne, albo przegadać możliwe wyjścia z sytuacji. Odpalają się najgorsze "tradycyjne" wzorce - wrzaski, bicie, marudzenie, frustracja. Nie ma też z kim porozmawiać nie-o-dzieciach, tylko o tym, co się (jednak) czyta, co w kinach, w muzyce, na mieście.
Owszem, wraca wieczorem pan domu, ale to trochę komunikacja z kosmitą z innej galaktyki, a trochę za dużo zmęczenia z obu stron. Owszem, jest rodzina, są jakieś koleżanki i znajome z placów zabaw, ale...

No właśnie. Myślałam wtedy dużo, jak to wyglądało kiedyś i czy tylko mnie jest tak, że chce się wyć do pralki, do garów i do kolejnego iii względnie mamooo. Doszłam do wniosku, że jeszcze całkiem niedawno (z perspektywy historii gatunku) mamy działały razem, a dzieciaki chowały się w naturalnych żłobkoprzedszkolach (pewnie wymieniając się przy okazji florą i fauną). Kiedy i dlaczego się popsuło? Nie jestem socjologiem, widzę tylko parę rzeczy: zamknięcie w - niewielkich przecież - rodzinach (po co ci obcy ludzie w domu? mamusia przyjedzie, jak uzna za stosowne, i rzetelnie skrytykuje wszystko, w świętym przekonaniu, że pomogła), mniejsza liczba dzieci (miałam fajną koleżankę z porodówki, chwilę łaziłyśmy razem z wózkami, a potem ona wyprowadziła się z miasta; drugiej takiej osoby w mojej okolicy nie było), źle postawione punkty ciężkości (nie wyjdę z dzieckiem do koleżanki, bo muszę zrobić pranie obiadek odkurzanie - jakby piorun miał walnąć od tego, że dziś się porobi u niej, jutro u mnie), no i fobia niedzieciatych (całe mnóstwo znajomych skreśliło mnie, kiedy urodziłam pierwsze dziecko - nie dlatego, że gadałam tylko o kupach, ani nie dlatego, że nie mogłam już pić wódki do trzeciej w nocy; skreśliły/skreślili od razu, bez próby kontaktu z Martą-matką, bez sprawdzenia, że nie szukam darmowej pomocy, tylko kogoś, do kogo nadal można gębę otworzyć).

Było parę fajnych przebłysków, kiedy znajome zechciały pobyć z nami w komunie, a potem kiedy dwa razy trafiłam na rewelacyjne nianie. Odkryłam prostą prawdę, że dwie baby i pięcioro dzieci to zawsze lepiej niż jedna baba z jednym dzieckiem - nie tylko dlatego, że można się choćby wysikać w spokoju, ale przede wszystkim dzięki tej cudownej możliwości porozmawiania w trakcie obierania ziemniaków czy wieszania prania. Jakoś zupełnie inaczej się wtedy działa. Był też niedzieciaty kolega, który - będąc najstarszym z dużej rodziny - kompletnie nie przejmował się wiszącym praniem czy raczkującym berbeciem i po prostu wpadał do mnie jak dawniej. Były wspólne wakacje czy inne wyjazdy z zaprzyjaźnionymi rodzinami, kiedy wszystko się jakoś tak po prostu układało.
Była też pewna dawka szaleństwa, kiedy z trąblem w wózku czy w chuście, czy w ogóle z małym stadkiem, robiłam rzeczy dziwne i lekko desperackie, byle tylko nie w domu, nie kręcić się "od pieca do proga". Zapewniam, że dzieciaki wyszły na tym lepiej, niż gdyby musiały zmierzyć się z matkopodobnym produktem zastępczym w czterech ścianach.

Nie mam już malutkich dzieci i w ogóle jestem życiowo na innym etapie, ale jeszcze pamiętam. Patrzę teraz, jak parę bliskich mi osób ląduje w domowym więzionku, a zepsute mechanizmy babskich komun nadal nie funkcjonują. Życzę więc wszystkim mamom, żeby radziły sobie lepiej niż ja wtedy, żeby organizowały się jak kury w "Chicken run" i żeby absolutnie nie dawały sobie wmówić, że "masz bachora, to se z nim siedź w domu". Niewiastom z mego pokolenia życzę z kolei, żeby raczej zamilkły na wieki, niż powiedziały córce czy synowej "a po co tam będziesz szła", względnie "co oni tak u ciebie ciągle siedzą". Albowiem matka jest (często) istotą stadną!