Otóż gotowałam dziś do obiadu makaron i przypomniała mi się taka historia.
Będąc średnio wesołą 30-letnią rozwódką, szykowałam w mieszkanku imprezę - z jakichś dziwnych powodów wtedy akurat imieninową zamiast urodzinowej. (Zdaje się, że urodzinowa była wcześniej dla lokalsów w lokalnej knajpie, a na imieninową mieli dodatkowo przyjechać przyjezdni.) Jako podstawa menu zaplanowany został makaron z sosem szpinakowo-tuńczykowym, więc stałam w kuchni i gotowałam akurat dwa gary makaronu (Lubella świderki), a na trzecim palniku bulgotał sos. Goście byli oczekiwani za godzinę czy dwie, tymczasem w mieszkaniu oprócz mnie znajdował się pewien dżentelmen, który z przyczyn niepojętych zostawił w tejże kuchni rozstawioną deskę do prasowania z włączonym żelazkiem i swoją nader elegancką koszulą, a sam poszedł poprawić sobie zarost. Nie wspomnę już, czym go poprawiał - brzytwą po dziadku czy kozacką szaszką - dość, że znienacka wkroczył do kuchni w znacznym, acz niecałkowitym negliżu, brocząc obficie na twarzy i domagając się pomocy wymownym spojrzeniem zielonych ślepi. Pamiętam tylko swoje głębokie przekonanie, że to się nie może udać: żelazko, gary i krwotok. A jednak: dżentelmen przeżył, koszula nie spłonęła i kolacja też jakoś wyszła.
Dlaczego mi się to dziś przypomniało? Jak śpiewa mistrz Nohavica, "ještě že člověk nikdy neví co ho čeká". Teraz gotuję taką ilość makaronu na normalny obiad.
No comments:
Post a Comment