Nieoczywistą rzeczą, która przyszła w pakiecie z rodzicowaniem, była samotność. Te godziny w domu z dzieckiem, potem z dwojgiem i więcej, kiedy trudno powiedzieć co gorsze: bieganie od malucha do prac domowych czy czas, kiedy małe śpi, a ty niby masz wolne, ale tyle rzeczy do zrobienia i przecież nie wiadomo, kiedy toto wstanie. I w obu przypadkach rozpaczliwa potrzeba zamienienia choć dwóch zdań z osobą dorosłą, a na to nie ma co liczyć. Godziny ciągną się niemiłosiernie, najmniejszy problem urasta do potwornych rozmiarów, kurczy się za to samoocenia i wiara w to, że jeszcze kiedyś będzie inaczej. Nie ma się komu wyżalić na trudności okołodzieckowe (a zawsze jakieś są), żeby usłyszeć, że to normalne, albo przegadać możliwe wyjścia z sytuacji. Odpalają się najgorsze "tradycyjne" wzorce - wrzaski, bicie, marudzenie, frustracja. Nie ma też z kim porozmawiać nie-o-dzieciach, tylko o tym, co się (jednak) czyta, co w kinach, w muzyce, na mieście.
Owszem, wraca wieczorem pan domu, ale to trochę komunikacja z kosmitą z innej galaktyki, a trochę za dużo zmęczenia z obu stron. Owszem, jest rodzina, są jakieś koleżanki i znajome z placów zabaw, ale...
No właśnie. Myślałam wtedy dużo, jak to wyglądało kiedyś i czy tylko mnie jest tak, że chce się wyć do pralki, do garów i do kolejnego iii względnie mamooo. Doszłam do wniosku, że jeszcze całkiem niedawno (z perspektywy historii gatunku) mamy działały razem, a dzieciaki chowały się w naturalnych żłobkoprzedszkolach (pewnie wymieniając się przy okazji florą i fauną). Kiedy i dlaczego się popsuło? Nie jestem socjologiem, widzę tylko parę rzeczy: zamknięcie w - niewielkich przecież - rodzinach (po co ci obcy ludzie w domu? mamusia przyjedzie, jak uzna za stosowne, i rzetelnie skrytykuje wszystko, w świętym przekonaniu, że pomogła), mniejsza liczba dzieci (miałam fajną koleżankę z porodówki, chwilę łaziłyśmy razem z wózkami, a potem ona wyprowadziła się z miasta; drugiej takiej osoby w mojej okolicy nie było), źle postawione punkty ciężkości (nie wyjdę z dzieckiem do koleżanki, bo muszę zrobić pranie obiadek odkurzanie - jakby piorun miał walnąć od tego, że dziś się porobi u niej, jutro u mnie), no i fobia niedzieciatych (całe mnóstwo znajomych skreśliło mnie, kiedy urodziłam pierwsze dziecko - nie dlatego, że gadałam tylko o kupach, ani nie dlatego, że nie mogłam już pić wódki do trzeciej w nocy; skreśliły/skreślili od razu, bez próby kontaktu z Martą-matką, bez sprawdzenia, że nie szukam darmowej pomocy, tylko kogoś, do kogo nadal można gębę otworzyć).
Było parę fajnych przebłysków, kiedy znajome zechciały pobyć z nami w komunie, a potem kiedy dwa razy trafiłam na rewelacyjne nianie. Odkryłam prostą prawdę, że dwie baby i pięcioro dzieci to zawsze lepiej niż jedna baba z jednym dzieckiem - nie tylko dlatego, że można się choćby wysikać w spokoju, ale przede wszystkim dzięki tej cudownej możliwości porozmawiania w trakcie obierania ziemniaków czy wieszania prania. Jakoś zupełnie inaczej się wtedy działa. Był też niedzieciaty kolega, który - będąc najstarszym z dużej rodziny - kompletnie nie przejmował się wiszącym praniem czy raczkującym berbeciem i po prostu wpadał do mnie jak dawniej. Były wspólne wakacje czy inne wyjazdy z zaprzyjaźnionymi rodzinami, kiedy wszystko się jakoś tak po prostu układało.
Była też pewna dawka szaleństwa, kiedy z trąblem w wózku czy w chuście, czy w ogóle z małym stadkiem, robiłam rzeczy dziwne i lekko desperackie, byle tylko nie w domu, nie kręcić się "od pieca do proga". Zapewniam, że dzieciaki wyszły na tym lepiej, niż gdyby musiały zmierzyć się z matkopodobnym produktem zastępczym w czterech ścianach.
Nie mam już malutkich dzieci i w ogóle jestem życiowo na innym etapie, ale jeszcze pamiętam. Patrzę teraz, jak parę bliskich mi osób ląduje w domowym więzionku, a zepsute mechanizmy babskich komun nadal nie funkcjonują. Życzę więc wszystkim mamom, żeby radziły sobie lepiej niż ja wtedy, żeby organizowały się jak kury w "Chicken run" i żeby absolutnie nie dawały sobie wmówić, że "masz bachora, to se z nim siedź w domu". Niewiastom z mego pokolenia życzę z kolei, żeby raczej zamilkły na wieki, niż powiedziały córce czy synowej "a po co tam będziesz szła", względnie "co oni tak u ciebie ciągle siedzą". Albowiem matka jest (często) istotą stadną!
No comments:
Post a Comment