Trudno mi w to dziś uwierzyć, ale był taki rejs po Mazurach, na którym zaliczałam się do frakcji wcześnie wstających. Razem z komitetem kapitańskim, czyli sternikiem i jego kobietą, a w opozycji do mego ówczesnego męża, tudzież do jeszcze jednego kolegi i jego niewiasty.
No i zdarzył się taki poranek na przystani pod Węgorzewem, że tamci spali pod pokładem, a sternik, jego kobieta i ja zdążyliśmy wstać, wykąpać się, obrócić parę km do sklepu po bułki i mazurską maślankę najlepszą na świecie, opędzlować swój przydział na pomoście i dojść do wniosku, że kurwa ile można czekać, odbijamy, a im się to jakoś (na jeziorze) wytłumaczy.
I pamiętam ten niesamowity moment, kiedy staliśmy w absolutnej ciszy, trzymając w rękach cumę i wszystkie liny, wszystko już odwiązane i gotowe do odbicia, postawienia żagli i wypłynięcia tak, żeby nikt się nie zorientował...
No comments:
Post a Comment