Jeśli ktoś jeszcze ma co do tego wątpliwości: depresja sezonowa istnieje i jest czymś innym niż zwykła. Żyję z tym cholerstwem chyba odkąd pamiętam i odkąd odróżniam jesień. Spiszę parę mrocznych anegdotek, może się komuś przydadzą.
Dość długo nie wiedziałam co mi się dzieje i zaiste, wtedy było znacznie gorzej, bo zaczynała się szkoła czy studia i wszystko się pierdoliło w trybie jednostajnie przyspieszonym gdzieś tak do końca roku: emocje, nauka, rodzina. Styczeń to było minimalizowanie strat, w lutym odżywałam.
Na II roku trafiłam w listopadzie do psychiatry, który chyba nie słyszał o seasonal affective disorder i zapisał zwykłe antydepresanty, co przy zdyscyplinowanym łykaniu dało ten zabawny efekt, że codziennie o 15-tej siadałam w jakimś kącie (np. na schodach Politechniki) i zaczynałam płakać. Przy tym ogólnie było mi zbyt wszystko jedno, żeby wrócić do tego lekarza i zapytać, czy to tak miało być. Chwała kolegom, że mnie wtedy nie uznali za wariatkę, a w każdym razie że im to za bardzo nie przeszkadzało (w końcu nadal robiłam notatki z wykładów i zadania domowe z niemieckiego na ogół też).
Na szczęście w grudniu pojechałam w góry, gdzie już pierwszego wieczoru stanęłam przed wyborem: leki albo wóda. No i okazało się, że wóda + chodzenie w słońcu po śniegu uzdrowiło mnie magicznie. Z prawdziwą depresją ten trick nie działa!
Przy s.a.d. działa z całą pewnością wychodzenie na słońce, kiedy jest (nawet przez chmury), czyli przymusowy spacerniak codziennie o tej porze, kiedy oczy mają szansę zeżreć jak najwięcej naturalnego światła. Cudu to nie zrobi, ale ogromną różnicę i owszem. Tutaj pomogły kolejne dzieci, dzięki którym listopadowe przedpołudnia - zamiast w biurze - spędzałam pchając wózek (albo targając pasażera w chuście i gromadkę za ręce) przez błoto. I czując się, o dziwo, trochę lepiej niż w tym biurze.
Działa też doświetlanie odpowiednią lampą, u mnie - Phillips Bright Light, przytargany ongiś przez księcia pana z Monachium (wyobraźcie sobie przerażoną minę pracownika kontroli na lotnisku, któremu na monitorze wjeżdża dziwne ustrojstwo z wielkim drutem w środku - pewnie liczył już sekundy do eksplozji). Schemat doświetlania jest prosty, czasu to nie zajmuje (można postawić na biurku i pracować albo czytać). Działa, ale na tyle siłowo i sztucznie, że postanowiłam przeżyć ten sezon bez lampy i zobaczyć jak będzie.
Najlepszy patent odkryłam przypadkowo jeszcze w IV klasie liceum i polecam go każdemu, kto może sobie na kilka tygodni zorganizować życie w taki sposób. Wracałam ze szkoły, robiłam niezbędne rzeczy typu obiad czy spacer z psem i o zmierzchu, koło 16-tej, szłam spać. Wstawałam koło 19-tej, kiedy było już całkiem ciemno, i funkcjonowałam bardzo sprawnie przynajmniej do północy. Było trochę dziwnie, ale omijał mnie popołudniowy korkociąg. Niestety przez wiele lat potem nie chciałam albo nie mogłam powtarzać tego schematu. Właśnie testuję go po raz drugi, dobranoc :)
No comments:
Post a Comment