Thursday, 28 December 2023

Jak u Szaniawskiego

Z cyklu pocieszne sytuacje rodzinno-świąteczne:

Padre przyjechał wyelegantowany na gotową 10-osobową Wigilię i uraczył mnie na powitanie taką kwestią: "Dzwoniła Zosia (Bronia, Mania, Bania, nie pamiętam wszystkich jego flam) i użalała się nad tobą, że pewnie masz dużo pracy z przygotowaniem na tyle ludzi, ale jej powiedziałem, że przecież masz cztery córki, to co to za praca".

Rzecz tę wyjaśniłam mu obrazowo, z uśmiechem - szerokim, może nawet odsłaniającym kły: "Aha. Jak jeździłeś na Bieriozę [taka elektrownia w Białorusi, gdzie ojciec PM-ował modernizacji dwóch bloków], to też nic nie robiłeś, bo murarze lali beton, spawacze spawali zbrojenia, monterzy składali kotły i rury, kierowcy wozili to wszystko, a księgowa podliczała wydatki".

Na skądinąd sympatycznym obliczu mego protoplasty zarysowało się takie jakby wahanie i zaduma, być może również nad tym, jak bezpiecznie dożyć do 85 urodzin...

A córki mam zajebiste i faktycznie mnóstwo rzeczy zrobiły na tę Wigilię.

Do zwrotu

Jesteś małą, ciekawą świata dziewczynką. Masz zainteresowania, eksplorujesz, ganiasz, czytasz. I tu następuje zwrot akcji: masz się stać kobieca, ładna, gospodarna i podobać się chłopcom.

Jesteś młodą, zakochaną dziewczyną. Chciałabyś dbać o swego chłopaka i urodzić mu dzieci. I tu następuje zwrot akcji: masz się uczyć i zdobyć zawód.

Jesteś absolwentką dobrej uczelni. Zaciekawił cię kierunek, który skończyłaś, chcesz się dalej rozwijać i zarabiać. I tu następuje zwrot akcji: masz wyjść za mąż, urodzić dzieci i skupić się na ich wychowaniu. 

Wychowałaś fajne dzieci. Sporo o każdym z nich wiesz, sporo jesteś w stanie im dać od siebie. I tu następuje zwrot akcji: masz dać dzieciom wolność, a sama zająć się własnymi zainteresowaniami.


Albo ta cywilizacja jest pojebana, albo lepiej by ci było bez mózgu.

Friday, 1 December 2023

Najwyższe standardy polityki kadrowej

Wrocek, Etno Cafe przy Wroclavii. Większość stolików zajęta. Za oknem śnieg.

Przy stoliku centralnie siedzi pan z panią. Przed nimi otwarty laptop. Państwo prowadzą na pełny regulator rozmowę HR-ową o dyscyplinowaniu niejakiego Grzesia. Laptop też na głośno. Przyszłość Grzesia rysuje się w czarnych barwach.

Podeszłam tak, żeby mnie było widać w kamerce, i poprosiłam o omawianie dalszych losów Grzesia w sposób nieco bardziej dyskretny. Czy zaczęłam "Jeszcze nie wiem, gdzie państwo pracują..." , gapiąc się im w ekran? Być może.

Kiedy firma wymaga od ciebie w chuj dyskrecji (na przykład co do pensji) i zapewnia o swoich najwyższych standardach w tej materii - pomyśl o Grzesiu.

Monday, 2 October 2023

Gaz sprawdzają, w domu bądź

Jak już się parę razy chwaliłam/żaliłam, mówię płynnie po rosyjsku, ale na poziomie grupy starszaków (i troszkę też w kontekście wakacji 14-latki, czyli kolczyki, wino, papierosy i jak skakać do rzeki z przystani dla barek). Natomiast czytam i piszę cyrylicą z ogromnym trudem. Zatem jak dziś musiałam objaśnić pismo ze spółdzielni w sprawie kontroli instalacji gazowej panu lokatorowi wynajmowanego mieszkania, który to pan jest Tatarem i porozumiewamy się po rosyjsku, to z 2 ekranów maila zrobiła się 1 linijka. I wszystko jasne!

Revenge, revenge, revenge...

Mam marzenie.

Uprzedzam, że jest ono dość obrzydliwe i kontrowersyjne, więc jeśli nie lubisz w.w., to nie czytaj dalej!

.

.

.

.

.

.

Marzy mi się, żeby...

...pomiędzy latami opieki nad maluchami, kiedy grane były pieluchy, ulewanie, rzygi, rotawirus w pełnym zakresie, stół zajebany szpinakiem i przeżuty banan wtarty w tkaninę (nie spiera się)...

...a potencjalną opieką nad potencjalnymi wnukami, kiedy będzie grane to samo, względnie biologicznymi paskudnościami starości mojej i bliskich...

...kiedy nastoletnie dziecka urządzają przy obiedzie festiwal bekania, pierdzenia i żartów o krwi, kupie lub innych elementach biologii...

...nie upominać, nie krzyczeć, nie obrażać się, nie marszczyć brwi, nie siedzieć z ponurą miną...

...tylko - bez żadnego wstępu czy ostrzeżenia - zwrócić rzeczony obiad malowniczo,  czyli, jak to ujął wieszcz Sapkowski, orzygać te dziecka od czapki po ciżmy. 

Sunday, 17 September 2023

Apache, Black hawk czy coś

Powiedzmy 2 lata temu, kiedy słyszałam ciężki wojskowy helikopter, a nie zwykłego ratownika, to myślałam: uff, ćwiczenia jakieś, nikogo nie zbierają z A4. A teraz myślę: cholera, już lepiej, żeby zbierali...

W kogo wierzymy bardziej

Tatko zaproponował prowokacyjnie - choć nieoryginalnie - żeby dodawać obywatelom głosy w wyborach zależnie od odprowadzanych podatków: jeden głos ma każda pełnoletnia osoba, drugi i kolejne dostajesz wg progów podatkowych, tylko że bez ograniczeń z góry, aż do maksimum dochodu, jaki zdecydujesz się ujawnić przed państwem.

W odwecie zaproponowałam, żeby jeden głos miała każda pełnoletnia osoba, a dwa głosy - każda pełnoletnia osoba przed przejściem na emeryturę. 

Friday, 4 August 2023

Transcendencja kuchenna

Osoby dramatu:

Pan Starszy: programista, pracuje w ukraińskiej firmie (to ważne)

Pani Starsza: też forma informatyczna, pracuje w ... (bez znaczenia)

Pani Młodsza: świeża studentka, pracuje dorywczo z bachorami (to też bez znaczenia)

Pan Młodszy: student już nieco wysezonowany, pracuje w McDonald's na węźle Bielany (ważne)


Rzecz dzieje się w Polsce, w małym miasteczku, gdzieś na skraju A4.

Jest piątek wieczorem. Osoby dramatu siedzą w kuchni. Sfery koniugują po cichu.

---

Pan Starszy: ...wreszcie znalazłem, dlaczego się testy wywalają, znalazłem ten pierdolony kawałek kodu. I tam było PÓŁ STRONY KOMENTARZA, który wyjaśniał, dlaczego to kurestwo jest zrobione tak jak jest zrobione, i że wydaje się bez sensu, ale tak właśnie ma być. No i nareszcie mogłem napisać, żeby... [tu opowieść, jak zmienić unit testy].

Pani Starsza: Fajnie. A kto napisał ten komentarz?

Pan Starszy: Nie mam pojęcia. Anonimowy dobroczyńca, nie robiłem blame, żeby go ustalić. Jakie to ma znaczenie!?

Pani Starsza: To życzę temu komuś, żeby miał bardzo dobry weekend!

[subtelny szelest koniugujących sfer]

Pani Młodsza: TAK. I teraz przez cały weekend żadne rosyjskie rakiety ani drony nie polecą na Kijów. Na całym świecie strategowie i politycy będą się zastanawiać, o chuj chodzi, hazardziści będą obstawiać, powstanie parę teorii spiskowych. A wszystko po to, żeby Anonimowy miał dobry weekend.

---

Pani Młodsza: ...Pan Młodszy pisał, że mu wpierdolili w grafik pięć dni w tym tygodniu.

Pani Starsza: Jutro też pracuje?

Pani Młodsza: Też. Trzymajmy za niego kciuki, żeby nie przejeżdżała żadna kolonia, bo soboty są najgorsze.

[znowu coś szeleści]

Pani Starsza: TAK. I teraz właśnie jakaś wkurwiona matka dzwoni do organizatora kolonii, że JAK TO POSTÓJ W MAKU, i spanikowany kierownik wyjazdu w popłochu organizuje posiłek w Salad Story. Tak że Pan Młodszy będzie miał spokojną zmianę, zobaczysz.

---




Monday, 5 June 2023

Byłem wczoraj w Warszawie

 Kolejny tekst mego ojca - wklejam za zgodą autora.

MARSZ

4 czerwca 2023

Byłem wczoraj w Warszawie, na marszu zainicjowanym przez Donalda Tuska. Rozpocząłem od żurku z białą kiełbasą i przepiórczymi jajkami w hotelu Metropol, poprzedzonego podwójnym esspresso tamże. To było konieczne – w pociągu (do Białegostoku, wagon 11, miejsce 61) nie było wagonu barowego! Potem w luźnym szyku (2 do 20 metrów między idącymi z flagami i bez (jak ja), Alejami Jerozolimskimi skutecznie wygrodzonymi przez policję, już na godzinę 12.30 doszliśmy do Ronda de Goula. Ronda z palmą, na tle gmachu byłego Komitetu Centralnego, byłej „naszej partii”. Marsz zakończyłem około 21-ej w Krotoszynie, gdzie z wagonu 11 pociągu z Białegostoku (ja znowu na miejscu 61) wysiedli „zakolegowani” współpasażerowie – uczestnicy marszu. To była grupa nauczycieli (dwoje germanistów), wymieniali się wrażeniami, odczuciami i relacjami o sytuacji w pracy: pensum, „testomania”, zarobki w rejonie płacy minimalnej!

Wracam pod palmę. Tu nie było luźno, tu staliśmy w 3 lub 4 osoby na jednym metrze kwadratowym. Staliśmy, bo nie było szans na wbicie się w rzekę idącą od strony Placu Trzech Krzyży w kierunku Placu Zamkowego, niewątpliwie „zauważając” po drodze Pałac Prezydencki. Rzeka rozlała się również na równoległe ulice oraz przejścia podwórzami. Tam było zdecydowanie luźniej.

Około 14.30 zrobiłem „w tył zwrot”, by podwórzami i Kruczą dotrzeć na Hożą, bo Placem trzech Krzyży i Alejami Ujazdowskimi ludzie szli i szli, w szyku bynajmniej nie luźnym. Były oszacowania, że uczestników jest około 500 tysięcy, inni twierdzili, że pół miliona.

Na Hożej, w mieszkaniu mego nieżyjącego od kilku lat przyjaciela (fizyk – reakcje jądrowe) widziałem się z jego żoną (też reakcje jądrowe) i córką (bioinformatyka w Cambridge). Obie panie skróciły udział w marszu, bo Ania spieszyła na lotnisko – dla marszu o jeden dzień przebukowała lot do Anglii. Rozmawialiśmy nie tylko o Tusku. Ze wstrętem, ale było o Czarnku czy o Glińskim. Nie zapomnieliśmy oczywiście o Kaczyńskim i jego sprawności oraz skuteczności w wielowymiarowym (edukacja, energetyka, nauka, parlamentaryzm, kultura, prawa człowieka, trójpodział…) rujnowaniu Polski.

Na zakończenie marszu, żegnając wysiadających w Krotoszynie nauczycieli, uzgodniliśmy, że „nie odpuszczamy” i, jeżeli będzie to konieczne, „do zobaczenia na następnych inicjatywach przywódców którym ufamy”.

Jeszcze o dwóch „marszowych” rozmowach telefonicznych.

Siergiej, uciekinier z Kijowa przez Wrocław do Rostoku, nie wiedział nic o naszym święcie 4 czerwca 1989: o częściowo wolnych wyborach, o „skończeniu się w Polsce komunizmu” zakomunikowanym nam przez Joannę Szczepkowską, czy o otwarciu drogi dla zburzenia muru berlińskiego.

Drugi mój rozmówca, to koniecznie szukał zdarzeń dla zdyskredytowania marszu. Uczepił się Andrzeja Seweryna i jego dosadnego języka w rozmowie z kimś bliskim. Przyznałem się memu koledze, że taki język, język z użyciem słów „powszechnie uznawanych za wulgarne” lubię i często używam. Razem z panem Andrzejem uciekamy się do takiego języka nie dla jego roli jako tzw. przerywników, ale dla podkreślenia emocji, które w nas taka czy inna sprawa wywołuje. No to jeżeli ja – „prostoj sowieckij inżenier” – doświadczam emocji, to co mówić o człowieku o wrażliwości niepomiernie większej. O człowieku genialnym w swej aktorskiej profesji i o nieprzeciętnym, bo długim i różnorodnym, doświadczeniu życiowym. Nie dziw się kolego, że to, czego doświadczamy w aktualnej erze rujnowania, wywołuje u ludzi emocje. Seweryn wyartykułował je w zgodzie z odczuciami wielu z nas (moimi w 100%) i zrobił po mistrzowsku. Takie omówienie Seweryna współpasażerowie skwitowali oklaskami.

Wrocław, 05.06.2023.                                                                       Andrzej Nawrocki

Proszę w do mojego sprawozdania z Wwy dodać, że Przemek, syn mego ciotecznego brata Antka, wraz z żoną Dorotą i synem Mackiem, mieszkający w Oleszycach między Jarosławiem a Lubaczowem, reprezentował Podkarpacie.


Saturday, 20 May 2023

Style zarządzania

Różne miałam przygody z przełożonymi. Był dżentelmen, po którym odziedziczyłam biurko z seledynowymi kalesonami, ale za to wierzył we mnie - jak w "Grze Endera" - zawsze podnosząc poprzeczkę. Była wielka i nieco przerażająca Norweżka, dzięki której nauczyłam się nie spóźniać. Dla równowagi inny boss darł na mnie mordę w praskiej knajpie, tak że obsługa patrzyła w ściany, jeszcze inny potrafił tylko bełkotać skacowane "...iiżeby kwity były wporząąądchu...", a ktoś tam zwyzywał mnie od NKWD. 

Po tym wszystkim Bogini zesłała szefa, któremu co prawda zdarza się kodować szybciej niż planować, ale za to jest i wizjonerem, i człowiekiem. Kiedy opowiedziałam mu o niefajnym potraktowaniu przez dość (na szczęście) przygodną, acz wysoko postawioną kołorkerkę, to powiedział po prostu: This sucks. 

I jak go tu nie kochać...

(Kierownicy i kierowniczki, uczcie się: czasem właśnie tak brzmi empatia.) 

Monday, 1 May 2023

Coście skurwysyny...

W maju 2004 weszliśmy do Unii, a ja kilka miesięcy później weszłam na porodówkę (1/4) z ogólnym poczuciem, że w kraju nie jest może idealnie, ale idzie ku dobremu i generalnie jakoś to będzie. Przez następnych 10 lat starczało mi życia na karmienie-przewijanie-tulenie, zarabianie na ten majdan (w różnych %), czytanie rzeczy branżowych, czasem czytanie książek i okazjonalnie pisanie felietonów do Chipa. Po tym czasie wyszłam z jaskini i ogarnęło mnie totalne WTF, w którym trwam do dzisiaj...

Monday, 17 April 2023

Ja nie skoczę?!

Przed Wielkanocą zabrakło w sklepie śledzi wyfiletowanych, przez co dostałam znienacka do obrobienia cztery śledzie solone i - że tak powiem - kompletne. Zamiast wpaść w histerię i powiedzieć, że TEGO TO JA NIE TKNĘ - wyszukałam w Internecie "jak filetować śledzia" i, klnąc straszliwie, oporządziłam cholerstwo. Wyszło smaczne i nawet bardzo się ośćmi nie pluło, a straty szacuję na 10-15%. 

Co przypomniało mi starszą i bardziej krwawą historię z cyklu "przecież muszę sobie poradzić".

Rzecz działa się w przepięknej dziczy pod Lublinem, gdzie we czwórkę kwaterowaliśmy - chyba na czas Sylwestra i okolic - w agroturystyce, w autentycznym domku po babci: kuchnia z jadalną i piecem, dwie sypialnie, łazienka. Gospodarze mieszkali w dużym domu nieopodal, chodziło się do nich na obiady albo na konie, albo na jedno i drugie. No i zdarzyło się dnia pewnego, że na wycieczce przyuważyliśmy hodowlę pstrągów (czysty strumień czy wręcz źródło, coś pięknego!), o czym opowiedziałam gospodarzowi. Nic nie powiedział, tak ogólnie zresztą gadatliwy nie był.

Następnego dnia o 7 rano obudziło mnie pukanie do drzwi domku. Wypełzłam i otworzyłam; przez szparę w drzwiach wsunęła się ręka gospodarza z podrygującą reklamówką pełną żywych ryb.

I tu mogłam:

- powiedzieć gospodarzowi, że pomyłka i żeby to zabrał;

- obudzić ówczesnego małżonka z rytualnym ZRÓB COŚ;

- obudzić resztę towarzystwa i zacząć biadolić.

Ale nie. 

Przede wszystkim zrobiło mi się żal pstrągów, że się męczą.

Po cichutku zarzuciłam coś na siebie, bo w kuchni było zimnawo. Naostrzyłam największy znaleziony nóż i "najsampierw" poucinałam rybom łby. (Jak się mocno złapie pstrąga przez ścierkę, a nóż jest naprawdę ostry, to da się to zrobić w sekundę bez żadnego głuszenia, a jak coś nie ma łba, to już nie cierpi, prawda?)

Potem wrzuciłam rybie zwłoki do dużego retro zlewu i bardziej spokojnie sprawiłam je do końca - rozcinanie brzucha, patroszenie, płukanie. Sprawione pstrągi ułożyłam do obcieknięcia, żeby potem nafaszerować je cytryną do wieczornego pieczenia. 

I na tym etapie obudziła się reszta drużyny. Niemrawo weszli do kuchni i zastali mnie zakrwawioną po łokcie, nad zlewem pełnym rybich flaków.

Ale jak wieczorem pstrążki były upieczone, to nikt już tego nie pamiętał!

Będziesz

Będziesz wierzyć w miłość po grób, aż ta druga przeora ci duszę

Będziesz się brzydzić skrobanką, aż poczniesz istotę bez głowy

Będziesz śmiać się z pedałów, póki brat się nie zwierzy "ma na imię Adam"

Będziesz wierzyć w jeden święty kościół, który nazwie twoje dziecko obrzydliwością

Będziesz trwać przy ojczyźnie, póki nie powie ci "wypierdalaj"

Będziesz przeciw uchodźcom, aż poznasz dzieciaka z odmrożonymi stopami

Będziesz mówić, że biedni bo głupi, aż złamie cię rata kredytu


Będziesz się mylić. Potem umrzesz.


Saturday, 1 April 2023

Prawidłowe tuszowanie pedofilii

Totalnie rozumiem, dlaczego Wojtyła tuszował pedofilię w polskim, a potem w międzynarodowym KK. Wiecie jak to bywa: corporate policy, job description.

Najpierw - w Polsce - chodziło o utrzymanie monolitu organizacji w kontrze wobec władzy, która dość paskudnie pogrywała i każdą kościelną nieprawość chętnie wykorzystała bynajmniej nie dla ochrony ewentualnych poszkodowanych, tylko żeby kościół katolicki osłabić, a duszyczki przejąć pod swoje równie brudne skrzydełka. 

Potem - w Watykanie - jestem głęboko przekonana, że dostał chłopina konkretne warunki: będziesz "młodym" papieżem z Polski, utrzemy nosa ZSRR, zmotywujesz rodaków, a poza tym możesz jeździć po świecie i dużo spotykać się z młodzieżą; za to tutaj lista tematów, których nie ruszasz (pedofilia, celibat, mająteczki), a te masz upieprzyć (teologia wyzwolenia, przywrócenie równości kobiet w kościele, nowoczesna antykoncepcja). No i wywiązał się jak umiał najlepiej.

Myślę sobie jednak, że ja na jego miejscu wprowadziłabym do tuszowania pedofilii pewną modyfikację. Chodziło przecież o to, żeby krzywda dzieci nie wyszła na światło dzienne, nie dotarła do świeckiego wymiaru sprawiedliwości, prawda? Wojtyła zostawił status quo - w razie skarg przenoszenie zbrodniczego księdza do innej parafii albo w ogóle na misje, tudzież chowanie wszelkich dokumentów w takich sprawach głęboko do archiwum. Było to podłe podwójnie, bo nie tylko chroniło zboczonego drapieżnika przed karą, ale też zapewniało mu nowe żerowisko, gdzie nikt go nie znał i nie było wiadomo, że na księdza X to lepiej uważać.

A ja przywróciłabym do użytku stary, sprawdzony przez kościelną korporację sposób: znikanie, ale takie solidne. Pisałam już o tym sposobie przy okazji "Zabawy w chowanego" Sekielskich: są skargi, są zeznania ofiar, sprawa jest jasna? Ad maiorem Dei gloriam dokumenty lądują w archiwum, natomiast ksiądz X - w zamkniętym klasztorze albo w cichym, acz dochodowym obozie koncentracyjnym na wzór sióstr magdalenek. Dożywotnio. Ksiądz X sobie nie życzy? No to ma wypadek albo, powiedzmy, zawał. Skandalu nie ma, do prokuratury nic nie trafiło, do prasy też nie. Jest porządeczek? Jak się patrzy!

Jeśli komuś to podejście wydaje się nieludzkie, to pamiętajmy, że przez setki lat KK postępował w taki sposób z "występnymi niewiastami" i jakoś wtedy nikt nie narzekał!

Wednesday, 15 March 2023

Dobry psychopata, zły psychopata

Przeczytałam "Zabójstwo Rogera Ackroyda" po raz fafnasty - już tylko w poszukiwaniu tropów, które Christie, jakże perfidnie, podsuwa czytelnikom. I może sprawił to psychopatyczny Poirot z filmów Branagha, a może ten wątek zawsze tam był, tylko trzeba czytać uważnie i dosłownie (jak "Anię z Zielonego Wzgórza"), żeby dostrzec warstwę mroku: otóż dwie główne postacie są godne siebie, obie równie bezwzględne i zarazem szalone. Osoba, o której w końcu dowiemy się, że jest mordercą, gra swoją rolę do końca, święcie wierzy w mistrzowski plan, nie dopuszcza możliwości porażki i nie współczuje ani trochę ofiarom faktycznym ani potencjalnym; ale przecież Poirot jest taki sam, z nieludzkim spokojem pozwala śledzić swoje ruchy i metodycznie doprowadza do wymierzenia kary, którą musiał już dawno mieć zaplanowaną. 

Okrucieństwo w czarnych i w białych rękawiczkach?

Saturday, 11 March 2023

Patronka

Wanda Półtawska. Polka, lekarka, więźniarka Ravensbrück. Stała za degrengoladą etyczną Wojtyły.

Janina Adamczyk. Polka, chemiczka, więźniarka Ravensbrück. Stała za recepturą płynu Ludwik.

RODACY, WYBIERAJMY-Ż PATRONKI Z ROZUMEM!

https://legaartis.pl/blog/2023/03/07/kto-wierzy-ze-te-szmaty-nas-chronia-wanda-poltawska-powiedziala-to-niedzielskiemu-w-oczy-dyrektor-szpitala-przepraszal-foto/ 

Wednesday, 1 March 2023

Middle of the road elevator muzak

Gdybym nie poszła na koncert Joss Stone w NFM, to pewnie bym żałowała - a tak, to już wiem:

- jak bardzo się chce, to w NFM też tak nagłośnić, żeby było słychać głównie perkusję;

- utwory Joss Stone są nudne jak cnoty kardynalne, tylko covery klasyków nieco ratują sytuację;

- o gitarze, basie, klawiszach i perkusji da się powiedzieć tyle, że grali czysto i równo;

- głos Joss Stone brzmi jak dobrze nastrojona piła tarczowa;

- jest całkiem sporo osób, którym się to wszystko jakimś cudem podoba;

- absolutnie rewelacyjny chórek i fenomenalne, choć dekoracyjnie potraktowane dęciaki.

Trębacz, jak nie miał nic do roboty, to sobie dreptał w kółko i trochę mu tego zazdroszczę.

Friday, 24 February 2023

Wyznanie egoistyczne

Kiedyś miałam dwie ojczyzny, Polskę i Rosję. Rok temu matuszka Rossija okazała się jednak kurwamacią i została mi Polska, zwykła kretynka.

Слава Україні!

Tuesday, 21 February 2023

Feminatywka (2)

Opór przed feminatywami jest jak karp na Wigilię: obie rzeczy wydają się odwieczną tradycją, a są zaledwie ograniczeniami wymuszonymi przez 40+ lat socjalizmu w Polsce. Do II wojny tradycja nakazywała, żeby dania wigilijne były postne, co w praktyce oznaczało przeróżne ryby - takie, jakie były dostępne regionalnie i finansowo. Gospodarka (słabo) planowana ograniczyła tę różnorodność do karpi - w miarę tanich i w miarę osiągalnych, bo hodowanych w różnych punktach kraju. Do II wojny język w zakresie nazw zawodów i funkcji podążał jakoś tam za rzeczywistością (modulo potężne naleciałości zaborów), co oczywiście pociągało za sobą dyskusje prasowe i językoznawcze nad doktorkami czy posłankami. Media socjalistyczne zaczęły promować męskie nazwy zawodów dla każdej i każdego, co było kanonem przejętym wprost z ZSRR i języka rosyjskiego. Anegdatycznie wspominam, że na panią przygrywającą na rytmice w radzieckim przedszkolu 1979-80 mówiło się "rabotnik kul'tury" [robotnik kulturalny], choć istniało jak najbardziej rosyjskie słowo "rabotnica" [robotnica]. Zdaje się, że miało to być sposobem zaakcentowania równości płci, a wyszło tak sobie - jak i sama równość (dlaczego w ZSRR w Dzień Kobiet pracownice kończyły pracę wcześniej niż pracownicy? - żeby zdążyły kupić i przygotować dla mężczyzn wódkę i zakąskę na to ważne święto!).

Natomiast czasowniki z wąsem w miejscach do tego nieprzeznaczonych ("Wylogowałeś się poprawnie") są jak gotowanie ryżu w woreczkach: całkiem niedawno tego nie było, a teraz wszyscy myślą, że inaczej się nie da. Gotowanie ryżu na sypko jest dość proste (1 miarka ryżu, 2 miarki wody, wstawić i gotować aż woda zniknie), a jak Polska radziła sobie z komunikacją bez określania rodzaju? Otóż a) całkiem dobrze b) dość różnorodnie:

  • W zastosowaniach typu przepisy kulinarne czy poradnik działkowca dominowała pierwsza osoba liczby mnogiej: bierzemy flancę i sadzimy do gruntu..
  • W analogicznych poradach dla młodzieży, czy to w formie książek, czy prasy młodzieżowej, stosowano bardziej bezpośrednią drugą osobę liczby mnogiej: weźcie flancę i posadźcie do dołka w ziemi.
  • W dokumentacji technicznej i pismach urzędowych stosowano formy bezosobowe: siewkę lub sadzonkę przeznaczoną do posadzenia należy umieścić w niewielkim otworze albo zagłębieniu wykopanym w glebie.
  • W reklamach i obwieszczeniach dominowali Państwo (chyba że były skierowane wyłącznie do Pań względnie Panów): zechcą Państwo posadzić nasze starannie wyselekcjonowane siewki oraz sadzonki.
  • Interfejsów użytkownika ani tekstów marketingowych nie było.
A potem zaczęły być i zaczęły nas Ty-kać, co - bez wątpienia - bardzo trudno jest robić konsekwentnie bez określania płci odbiorcy. 
Nietrudno dociec, dlaczego i marketing, i UI przeszły z nami na ty: bo bardzo często były tłumaczone, a w najlepszym razie adaptowane, z tekstów po angielsku, do tego często pochodzących z USA. Język angielski ma to swoje uniwersalne you, a marketing amerykański - oraz amerykański soft (opcje ekranowe, komunikaty, systemy pomocy) - jest baaardzo bezpośredni, co więcej, skręca z czasem coraz ostrzej w stronę dude (ton nadaje tu mocno Microsoft). Wpływ tekstów adaptowanych z  angielskiego skutecznie zagłuszył niemiecki z jego swojsko rzetelnym Sie - marketing niemiecki jest najczęściej lokalizowany na polski ze skróceniem dystansu, które stało się uzusem.

A dlaczego owo powszechne ty nosi wąsy, a nie biustonosz (chyba że jest reklamą biustonoszy właśnie, względnie apką do rejestrowania cykli)? Można dywagować, że do marketingu atmosfera boys clubu przesączyła się ze wspomnianego USA, które kulturowo nie odeszło za daleko od "my rifle, my pony, my wife" (czy jak to tam szło). Bardziej rzeczowo da się stwierdzić, skąd rodzaj męski w UI: pierwsze polskie lokalizacje robili w dużej mierze panowie (mogłabym się tu lansować, że znam ich chyba wszystkich, ale to nieprawda), którzy często znali się świetnie na IT, średnio na tłumaczeniach, a bardzo tak sobie na świecie i ludziach (ekstrawertyczny informatyk patrzy w czasie rozmowy na twoje buty ha-ha). Zanim za lokalizację wzięły się profesjonalistki i profesjonaliści, a do informatyki wróciły kobiety - polskie standardy zostały już stworzone, a potem rozlazły się przez copy-paste i przez pamięci tłumaczeń. Odkręcanie standardów, całkiem fajnych na wielu polach niezwiązanych z płcią odbiorcy (pliki, OK-Anuluj, Ustawienia....) to ciężka praca na lata, a efekty balansowania między słusznie zalecaną stroną czynną a równie słusznie wymaganą neutralnością rodzajową bywają różne.


Zwłaszcza kiedy język natrafia na członka.


Friday, 10 February 2023

Subiektywna historia Polskiej Energetyki Jądrowej

Tekst autorstwa Andrzeja Nawrockiego, czyli mojego ojca, opublikowany za zgodą autora. 

Subiektywna historia Polskiej Energetyki Jądrowej

Subiektywna to znaczy taka jaką ja pamiętam i widzę.

START 

1957 – 1961 GLIWICE

Dla mnie historia polskiej energetyki jądrowej rozpoczęła się w roku 1957, tj. pod koniec czwartego semestru studiów na Wydziale Mechaniczno – Energetycznym Politechniki Śląskiej w Gliwicach, wtedy jeszcze, imienia Wincentego Pstrowskiego. Zostaliśmy wezwani do wyboru specjalizacji. Pomimo tego, że był to już drugi studiów, nie bardzo orientowałem się czym się różnią, albo czy będą skutkować dla wybierającego, specjalizacje konstrukcyjne (kotły, turbiny czy pompy) od gospodarek cieplnych (w energetyce, w hutnictwie czy w koksownictwie), o aparaturze chemicznej nie mówiąc. A tu jeszcze dziekanat ogłasza nabór do nowej specjalizacji „energetyka jądrowa”, powstającej z inicjatywy profesora Stanisława Ochęduszki, szefa kluczowej na Wydziale Katedry Teorii Maszyn Cieplnych. Ja, absolwent liceum ogólno - kształcącego w Przemyślu, o klasycznych tradycjach jeszcze sprzed wojny, nie miałem bladego pojęcia co wybrać. Co innego koleżeństwo (żeby nie pisać: koleżanki i koledzy). Większość z nich  pokończyła technika:  energetyczne w Sosnowcu (Lalka, Irek, Mirek, Halina), mechaniczne w Bielsku Białej (Jurek Pisowicz - od roku śp), czy znane Śląskie Zakłady Naukowo Techniczne w Katowicach (Władek Mironowicz i kilku innych). Oni rozumieli konsekwencje wyboru i wybierali świadomie. Ku mojej rozpaczy, Władek i Jurek wybrali energetykę jądrową, na którą wstęp był obwarowany jakimś progiem ocen. Oni ten próg przekroczyli, a ja - nie! Ale ja, o zgrozo, bez nich, bez Jurka i Władka, nie istnieję – złożyłem wniosek. Ktoś przymknął oko, a może zabrakło chętnych (planowano 10-cio osobową grupę), zostałem zakwalifikowany i to dzięki temu zbiegowi okoliczności, z domniemaniem odstępstwa od zasad, polska energetyka jądrowa zyskała całkiem przyzwoitego specjalistę. A o „braku chętnych” będzie również później.

I tak, już w 1957 roku zaczęła się dla mnie polska energetyka jądrowa. Dla mnie, czyli historia subiektywna.

Najpierw nieco informacji o samych studiach. Były one o semestr dłuższe niż na pozostałych specjalizacjach, tj. nie 5 lat a 5,5 roku. Czyli łącznie, licząc od początku studiów, 10 semestrów wykładów, ćwiczeń i laboratoriów i 11-y semestr na prace dyplomową. Ale studia nie tylko nieco dłuższe ale i ciekawie sprofilowane.

Zaczęło się od dodatkowego, piątego, semestru matematyki: rachunek wariacyjny i algebra liniowa (szkoda, że nie było teorii prawdopodobieństwa). Zaraz potem dwa semestry fizyki jądrowej, wg podręcznika I. Kaplana. Wykładał profesor Zygmunt Klemensiewicz (brat Klemensiewicza – polonisty), który wrócił do kraju z Londynu, gdzie był profesorem na polskiej wyższej szkole technicznej. W Londynie, natomiast, znalazł się po bliżej mi nie znanej wojennej historii, a którą tak ogólnie określaliśmy mianem „Katyń”. (W tej kwestii Katyń, wspomniany wyżej Jurek, wiedział zapewne więcej, bo rozmawiał z profesorem w kontekście poszukiwań śladów ojca – oficera WP, który zniknął z życia syna już w 1939 roku; po latach Jurek odnalazł ten „katyński” ślad na cmentarzu w Charkowie.).

Po klasycznych podstawach dla inżynierów mechaników - energetyków cieplnych, takich jak: mechanika (trzy semestry: statyka, kinematyka, dynamika), metaloznawstwo, wytrzymałość materiałów (po teorię sprężystości i plastyczności), – „środek metacentryczny” na hydromechanice, wymiana ciepła (przewodzenie, konwekcja, promieniowanie), kotły i siłownie parowe, woda, turbiny parowe, pompy i sprężarki oraz gospodarka cieplna, pojawiły się wykłady specjalistyczne. Fundamentalny i obszerny (po 5 godzin w tygodniu przez dwa semestry) wykład „Fizyka Reaktorów”. W zgodzie z „Podstawą Teorii Reaktorów Jądrowych” autorstwa S. Glasstone & M.C. Edlund, prowadził dr inż. Tadeusz Świerzawski, świeżo po podyplomowych specjalistycznych studiach w Leningradzie. (Edek Kostowski – kolega z „grupy jądrowej”, a do końca profesor na naszym wydziale – poprawia mnie i utrzymuje, że nie w Leningradzie w a Moskwie na MEI; to tylko lepiej dla naszej sprawy!) Świerzawski wykładał również konstrukcje reaktorów i siłownie jądrowe. Osłony biologiczne, w oparciu o książki Rockwella i Komorowskiego (MISI), wykładał dr Władysław Łukaszek. Dr Czesław Graczyk prowadził nowość na wydziale – automatykę, podstawy wg Węgrzyna, a reaktorów jądrowych wg Schultza. Dr Czesław Folwarczny skoncentrował się na osobliwościach wymiany ciepła z wewnętrznymi źródłami ciepła. Na koniec, gdy dr Świerzawski wyjechał na stypendium, tym razem do Stanów Zjednoczonych, pojawił się Cyryl Dąbrowski. Postać barwna i dla mnie ze wszech miar pozytywna. Barwna m.in. dlatego, że „dr i inż.”, czyli doktor fizyki i inżynier budowlaniec. A pozytywna dla tego, że pokierował mną dalej, co w efekcie spowodowało zaangażowanie mnie „z marszu” do pracy w Instytucie Fizyki Jądrowej (IFJ) w Krakowie, w Zespole Budowy Reaktora Badawczego, tj. reaktora jądrowego przeznaczonego dla badań za pomocą  wiązek neutronów. To ten reaktor, który mimo tego że nigdy nie powstał, nie pozwolił mi rozstać się ani z fizyką ani z techniką reaktorów jądrowych, czyli z tym, czego energetyka jądrowa bezwzględnie wymaga. 

Ale wcześniej, w trakcie XI semestru z pewnym „hakiem”, w pięcioosobowym zespole, robiliśmy pracę magisterską „Koncepcja reaktora badawczego dla IFJ Kraków”.

Fizykę reaktora robił Jasio Szczurek – później Instytut Badań Jądrowych (IBJ) w Świerku, a potem któraś jego pochodna, powstała po roku 1981, w ramach niechlubnych represji postsolidarnościowych.

Ciepło to domena Władka Trojaka – po studiach trafił do Energopomiaru Gliwice, ale wkrótce opuścił nas na stałe.

Jurek Pisowicz wziął na siebie kontrolę i automatykę reaktora. Jurek, po krótkim epizodzie w IFJ wrócił do rodzinnego Bielska Białej i tam, z wielkim znawstwem oraz powodzeniem, odpowiadał za zaopatrzenie miasta w ciepło, dzisiaj nazywane „systemowym” (ciepło, nie miasto).

Władek Mironowicz policzył osłony biologiczne oraz zaprojektował pewne specyficzne rozwiązania służące zmniejszeniu narażenia radiacyjnego personelu, narażenia właściwego reaktorom basenowym. Władek „poszedł” w zastosowania radioizotopów w przemyśle. Trafił do Głównego Instytutu Górnictwa, doktoryzował się w Instytucie Techniki Jądrowej AGH: atomy znaczone do śledzenia ruchu cząstek węgla podczas sedymentacji. Potem, do końca swej aktywności zawodowej, przed i po „zmianie władzy”, znakomicie prowadził EMAG w Katowicach.

Mnie w udziale przypadła konstrukcja i namiastka koordynacji i z tym trafiłem do Krakowa.

Podsumowując ten rozdział mojej energetyki jądrowej muszę stwierdzić: skończyłem dobrą Uczelnię i, co nie mniej ważne, w dobrym otoczeniu.

1961 – 1972 KRAKÓW w tym DUBNA (1967 – 1972)

Tam w Krakowie, z perspektywy IFJ, a w szczególności w ramach zadań Zespołu Budowy Reaktora Badawczego, poznawałem i obserwowałem Instytut Badań Jądrowych (IBJ) w Świerku. Był to duży i niezaprzeczalnie znaczący intelektualny potencjał, reprezentujący wszystkie dyscypliny ważne dla energetyki jądrowej: fizyka neutronowa, ciepło, hydraulika, radiochemia, radiobiologia, elektronika. Zanim przypomnę niektóre nazwiska z tego znakomitego zespołu „jądrowej infrastruktury intelektualnej” pozwolę sobie na tezę, że zespół ten, wraz z Pragą czy Budapesztem,  należał do ścisłej czołówki „fizyki i techniki reaktorów jądrowych” naszego ówczesnego „świata”. Świata zdefiniowanego dwoma parametrami: Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej i Układ Warszawski, a z oczywistych powodów świata zdominowanego przez Związek Radziecki.

Obiektem, ogniskującym krajowe zainteresowanie Świerkiem (IBJ), był radziecki reaktor badawczy typu WWRS o imieniu EWA (Eksperymentalny Wodny Atomowy). Eksploatacją, ale nie tylko eksploatacją, kierował Jerzy Aleksandrowicz – absolwent elektroniki medycznej Politechniki Warszawskiej. Sekundowali mu i współkierowali zakładem znakomici inżynierowie: Tadeusz Berens (niestety, atmosfera niepewności zaistniała po roku 1968, spowodowała, że wcześnie opuścił nasz kraj), Przemysław Szulc, Witold Byszewski, Jerzy Kozieł i inni.

O randze potencjału intelektualnego Świerku w zakresie fizyki i techniki reaktorów jądrowych świadczyła aktywność podczas cyklicznych konferencji „naszego ówczesnego świata”, opisująca przedsięwzięcia naukowe i inżynieryjne realizowane w Świerku. Powstał zestaw krytyczny MARYLA, powstały również: zestaw podkrytyczny HELENA i krytyczny AGATA i wreszcie badawczy reaktor. Była wiedza i doświadczenie dla zbudowania badawczego reaktora MARIA, przeznaczonego głównie do badań tzw. pętlowych, użytecznych energetyce.  

W późniejszych latach na MARII podjęto przygotowania do pętlowych badań materiałów dla reaktora BRIG (Bystryj Reaktor Ionizirujuszczij Gaz) – projekt Instytuty Energii Atomowej 

z Mińska (ZSRR). Projekt oryginalny i kontrowersyjny, bo z zamysłem zastosowania tlenków azotu (!) w jednoobiegowym cyklu: reaktor – turbina. 

Prace te i wiele innych przedsięwzięć było dziełem zespołów specjalistów zgrupowanych wokół takich nazwisk jak: Janusz Mika, Roman Żelazny, Wacław Frankowski, Wacław Dąbek, Stefan Chwaszczewski, Krzysztof Żarnowiecki, Czesław Nycz, Andrzej Strupczewski i inni.

Również w Krakowie, w IFJ, w cieniu badań podstawowych, pracowano w dziedzinie zastosowań radioizotopów w przemyśle czy medycynie, a także doskonalono metody i  narzędzia pomiarów dozymetrycznych. Z inicjatywy i pod kierunkiem Tadeusza Niewiadomskiego powstał szeroko zakresowy dozymetr termoluminescencyjny.

W „ramach Krakowa”, w latach 1967 – 1972, był Zjednoczony Instytut Badań Jądrowych (ZIBJ) Dubna. Trafiłem tam, do Laboratorium Fizyki Neutronowej (LFN), po odstąpieniu od zamiaru budowy reaktora badawczego w Krakowie. Był to niezwykle dla mnie ważki  i interesujący etap pracy: „optymizacja wiązek neutronów” reaktora impulsowego IBR-2. Było to teoretyczne i eksperymentalne opanowywanie fizyki neutronowej, kriogeniki, próżni (a także: bridża i siatkówki) w towarzystwie licznych specjalistów dużej klasy, różnych nacji, z oczywistą dominacją tych z ówczesnego Związku Radzieckiego. 

Jeżeli zostanie mi darowane to, że uważam siebie za jakiś fragmencik „polskiej energetyki jądrowej” to o Dubnej powinienem napisać jeszcze kilka zdań. Bo Dubna miała niewątpliwie znaczący wkład w przygotowanie mnie do „polskiej energetyki jądrowej”.

Reaktor IBR-2 był budowany w LNF, kierowanym przez noblistę I.M. Franka. Zespołem budowy reaktora kierował dr J.S. Jazwickij i główny inżynier Wołodia, tj. W.D. Ananiew – absolwent MEI (Moskowskij Energeticzeskij Institut). Za fizykę reaktora odpowiadał Żenia, tj. E.P. Szabalin – absolwent MIFI (Moskowskij Inżenierno Fiziczeskij Institut). Optymizacją wiązek neutronów kierował inny Wołodia, tj. W.M. Nazarow – „absolwent” przemysłu jądrowego, o którym to przemyśle Wołodia nigdy niczego mi nie powiedział, a z którego do Dubnej trafił z niesamowitym bagażem wiedzy i doświadczenia. Był jeszcze Paweł – P.A. Ławdanskij z Katedry Konstrukcji Specjalnych MISI (Moskowskij Isledowatielsko Stroitielnyj Institut), której szefował  prof. Kamorowskij, autor książki eksploatowanej przez nas na studiach za wskazaniem dra Łukaszka.

Generalnie Dubna to bardzo dobra „uczelnia” i, podobnie jak to było w Gliwicach, bogata wspaniałymi ludźmi, których warto było „podpatrywać”.

W tamtym czasie, w niektórych uczelniach technicznych prowadzono w różnym zakresie studia specjalistyczne energetyce jądrowej przydatne. O politechnice Warszawskiej i Śląskiej już wiemy. Z czasem dołączyła krakowska Akademia Górniczo-Hutnicza i Politechnika Gdańska. Absolwenci tych studiów znajdowali zatrudnienie w różnych firmach inżynieryjnych, przygotowujących się do działań dla realizacji niewątpliwie nadciągającego zadania inwestycyjnego „Pierwsza Polska Elektrownia Jądrowa”. Były to: Energoprojekt (EP) Warszawa, EP Katowice, Instytut Techniki Cieplnej (ITC), Energopomiar Gliwice, Megadex, Instytut Automatyki Systemów Energetycznych (IASE) we Wrocławiu.

1972 – 1984 WROCŁAW - IASE

Życie zaniosło mnie do Wrocławia gdzie natrafiłem na prasową informację o zamiarze zatrudnienia przez Instytut Automatyki Systemów Energetycznych (IASE) specjalisty w zakresie energetyki jądrowej. Ja taką specjalizację posiadałem od dnia 14 kwietnia 1961, potwierdzoną dyplomem wydanym w Gliwicach dnia 9 maja 1961. 

W IASE, wobec zbliżającej się decyzji o budowie elektrowni jądrowej, prowadzono prace studialne i analityczne, ukierunkowane na przygotowanie się do projektowania i wdrożenia automatyki bloku jądrowego. Poprzez modelowanie matematyczne rozpoznawano właściwości procesów zachodzących w głównym układzie technologicznym bloku oraz w technologicznych systemach bezpieczeństwa (pasywnych i aktywnych). Na tej podstawie powstawały koncepcje struktur systemów kontroli, sterowania i regulacji parametrów bloku jądrowego. W zespole pracowali obiecujący młodzi specjaliści. Zygmunt Jakubowski, który po kilkunastu latach wylądował w Monachium i tam zajmował się analizami bezpieczeństwa EJ. Był Staszek Kisielewicz; wszechstronny, który w późniejszym ABB Wrocław uporządkował wdrażanie regulatorów turbin. Krzysia Kowalskiego Siemens zagospodarował w realizacji turbin parowych. Janek Radzio nie zdążył wpisać się we wdrożenia, wcześnie nas opuścił, ale jeden wspólny patent zaliczyliśmy. Dla mnie szczególnie użyteczny okazał się Andrzej Drożdżal – matematyk po Podstawowych Problemach Techniki Politechniki Wrocławskiej. On uporządkował nam niezawodność: pojęcia, parametry, struktury niezawodnościowe i matematyczne odwzorowanie tychże. Wszystko to niezbędne dla ilościowych analiz porównawczych struktur różnych obiektów! O wartości tej wiedzy, tej umiejętności, przekonałem się w następnym etapie mojej energetyki jądrowej. Bliżej o tym, za chwilę, bo na razie nie mogę pominąć Janusza Pollaka – szefa. To on z dobrym wyczuciem potrzeb i sposobności skompletował zespół, w którym pracowało mi się dobrze i, jak się później okazało, również pożytecznie dla polskiej energetyki jądrowej.

Jeszcze parę spostrzeżeń o tamtym czasie.

Finansowanie. Korzystaliśmy wtedy ze środków budżetowych ujętych w ramy „programów resortowych”, „problemów węzłowych” czy „programów rządowych”. Dobrze, że były, ale niedobrze, że były takie nie wymagające, takie „dziurawe”, takie bez egzekucji. Wystarczało napisać program merytoryczny oraz plan finansowy, na koniec roku przedstawić sprawozdanie, na ogół z wnioskiem, że wskazana jest czy wymagana kontynuacja prac, i już! Zaplanowane środki trafiały do sprawozdających. Przypuszczam, że taka luźna dyscyplina merytoryczna i finansowa, per saldo, nie wyszła nam na dobre. Dzisiaj widzę różne tego symptomy i zastanawiam się, czy np. blok 900 w Elektrowni Jaworzno nie jest ofiarą tamtej atmosfery?

W ramach naszego problemu węzłowego (04.1.2 – automatyka elektrowni jądrowych) cieszyliśmy się współpracą z Instytutem Energetyki (EGU) w Pradze. Przekonałem się wtedy o roli mobilizujących warunków pracy. W Czechosłowacji pracował już wtedy reaktor A1 w Jaslavskich Bohunicach (około 100MW, grafitowy, chłodzony CO2). Tamże budowała się „Ve jedniczka”, tj. elektrownia z reaktorami WWER. A my w dalszym ciągu żyliśmy w sferze studiów i analiz. Zobaczyłem wtedy, że równowaga Warszawa - Praga – Budapeszt, o której pisałem na początku tego tekstu, to już nie równowaga. Było od kogo się uczyć, było kogo naśladować. Wtedy to, kierownictwu IASE zaproponowałem, by wobec ograniczonej stypendialnej oferty MAEA z Wiednia, młodszym kolegom zasugerować staże w EGU. Propozycja niezbyt się spodobała, wywołała uśmieszki: wszak korony to nie waluta, a Praga to jednak nie Monachium czy Paryż.

Pomimo braku równowagi w zakresie oczekiwań ze strony krajowej, nie istniejącej energetyki jądrowej, koledzy z IBJ mieli się czym pochwalić. Warto wspomnieć o detektorach neutronów - rozszczepieniowych komorach jonizacyjnych, które znalazły uznanie u radzieckiej ekipy uruchomieniowej, prowadzącej eksperyment krytyczny pierwszego reaktora WWER-440 w Elektrowni Kozłoduj w Bułgarii (1974). Również systemy elektroniczne powstałe w Świerku znajdywały zastosowania w „naszym świecie”, ot choćby dla późniejszej modernizacji systemu kontroli i automatyki reaktora IBR-2 w Dubnej. Pracowano w dziedzinie szumowej diagnostyki stanu urządzeń technologicznych.

Na potrzeby tego tekstu, w którym opisuję moje widzenie polskiej energetyki jądrowej, powróćmy na chwilę do przywołanego już roku 1974. Już wtedy – czerwiec 1974 (słynne mistrzostwa świata w piłce nożnej w Monachium, zakończone dla nas doskonałym trzecim miejscem) w Bułgarii uruchomiono pierwszy reaktor WWER-440 Elektrowni Jądrowej Kozłoduj. Po eksperymencie krytycznym, podczas pleneru z pieczeniem barana i czerwonym winem, spytałem szefa radzieckiej ekipy uruchomieniowej „kiedy wracacie do domu?” Odpowiedział: „Nie znaju, niekomu ostawit’ stanciju.”

1984 – 1990 WROCŁAW – CNPAE

W pierwszych latach dekady 1980-90, jeszcze w IASE, doczekaliśmy się startu inwestycji: EJ Żarnowiec. Przypomnę, że uruchomienie pierwszego reaktora w EJ Kozłoduj to rok 1974, a w Czechosłowacji pracowała już EJ Jaslavskie Bohunice. Na Węgrzech ruszył Paks – docelowo 4 bloki WWER-440, a w NRD pracowały już dwie elektrownie z reaktorami WWER. Z Energoprojektu Warszawa dostaliśmy zlecenie na projekt automatyki pierwszego bloku z reaktorem WWER-440 i z turbiną z Zamechu na licencji BBC, z generatorem Dolmel o mocy 465 MWe. Zlecenie trafiło do realizacji w Zakładzie Projektowo Wdrożeniowym, kierowanym przez doświadczonego inżyniera Włodzimierza Turewicza, a ten zaprosił mnie do prowadzenia tego projektu, ale już w strukturach szerszego przedsiębiorstwa - Centrum Naukowo Produkcyjnego Automatyki Energetycznej (CNPAE).

Prace z narastającą intensywnością trwały do czasu zamknięcia projektu EJ Żarnowiec, tj. do 1990 roku. Warto przypomnieć kilka charakterystycznych momentów tej pracy.

Wiodącą instytucją projektową było GBSiP Energoprojekt Warszawa, z generalnym projektantem Jerzym Bijakiem w roli głównej. Z jego ramienia, sprawy elektroenergetyki i automatyki nadzorował Cyryl Walkowiak, który po początkowym okresie nieskrywanej nieufności do mnie, uznał naszą współpracę za właściwą i owocną. Znalazło to odzwierciedlenie w zakresie powierzonych nam (CNPAE) zadań. Oczywiście w uzgodnieniu i za aprobatą LOATEP. 

LOATEP (Leningradzki Otdieł Atom Tiepło Elektro Projekta) – generalny projektant EJ Żarnowiec, odpowiedzialny wobec swoich władz (i świata) za bezpieczeństwo radzieckiej technologii jądrowej wdrażanej na terenie Polski. LOATEP, a w szczególności tamtejszy szef projektu Żarnowiec – J.A. Roleder, po zapoznaniu się z kompetencjami naszego inżynieringu (bardzo się przydała również „niezawodność” z czasów IASE), a także z walorami technicznych środków automatyki jakimi dysponowaliśmy i jakie zamierzaliśmy zastosować w Żarnowcu (poznali system MASTER pracujący na 12 blokach Elektrowni Bełchatów), powierzył nam bardzo obszerny projekt automatyki. Nasz projekt obejmował kompletne części wtórne wszystkich układów technologicznych: głównego – stanowiącego o wytwarzaniu energii i technologicznych systemów bezpieczeństwa, których zadaniem było niedopuszczenie do  rozszczelnienia elementów paliwowych w wypadku zaistnienia niesprawności w układzie głównym. (Charakterystyką tych technologicznych systemów bezpieczeństwa jest to, że one nie pracują, one mają być i to być zdolne do pracy, gdy zajdzie taka potrzeba, ze wszystkimi następstwami z takiej charakterystyki wynikającymi: inwestycyjnymi i eksploatacyjnymi.) O ile dobrze pamiętam to automatyka układów wentylacji technologicznych oraz układów ścieków, była przypisana Energoprojektom. Energoprojekt odpowiadał również za tzw. system lokalizacji, tj. zespół przedsięwzięć technicznych zapewniających zlokalizowanie ewentualnego wycieku z pierwotnego obiegu chłodzenia reaktora.

Nie sposób pominąć roli formującego się równolegle zespołu Elektrowni Jądrowej „Żarnowiec” w budowie. Całością kierował dyrektor Lech Hryckiewicz. Dobrze go zapamiętałem, bo podczas tzw. konsultacji w LOATEP żywo kibicował nam dla wprowadzenie MASTERa do Żarnowca. Automatykę prowadził Franciszek Wołodźko, później naczelny w Elektrowni Połaniec. Bardzo ceniłem sobie współpracę z kolegami z Zespołu przygotowania eksploatacji, zwłaszcza z szefem Zespołu Jerzym Hołownią. Natomiast z kolegą Władysławem Kiełbasą, wtedy specjalistą w tym Zespole, do dzisiaj z przyjemnością konsultuję różne aspekty naszej energetyki jądrowej.

W CNPAE w projekt automatyki Żarnowca było zaangażowane około 60 osób. Kompletowanie zespołu nie było łatwe, nie było za dużo chętnych. Różne były tego powody. A to negatywny stosunek do energetyki jądrowej w ogóle, a po Czarnobylu zwłaszcza. Dało się odczuć również niechęć do ZSRR i szerzej do Rosji jako takiej. Panowała obawa, że zaangażowanie w projekt z nadmiarowo przypisywaną mu poufnością, zamknie drogę do wyjazdów na finansowo korzystne projekty eksportowe. Temu ostatniemu udało się prosto zaradzić – dodatek motywacyjny zrobił swoje, a resztę załatwił niezwykle prężny, kompetentny i z dużym autorytetem nowy szef – Edek Szkultecki.

Równolegle do projektu Żarnowiec, rozpoczęliśmy przygotowania do EJ Warta – 4 x 1000 MWe, a w ramach INTERATOMENERGO przygotowania do wspólnego (RWPG) stworzenia nowoczesnego ASU TP (Awtomatizirowannoj Sistiemy Uprawlenija Technologiczeskim Processom) bloków jądrowych 1000 MWe. Projekt prowadził IPU (Institut Problem Uprawlenija) z Moskwy.

1990 MOMENT ZWROTNY

Niestety, dla nas w Polsce, wszystkie te działania zostały przerwane w roku 1990. Nastąpiło zatrzymanie i odwrót od energetyki jądrowej. Było po temu kilka powodów i to racjonalnych powodów, chociaż niekoniecznie racjonalnych z mojej osobistej perspektywy. Spróbuję przywołać niektóre z nich:

Energetyka jądrowa to inwestycja kosztowna, a w kraju „nie przelewało się”.

Ustąpił dokuczliwy 20-y stopień zasilania, zaniknął deficyt energii elektrycznej, prawdopodobnie w konsekwencji przyhamowania produkcji zbrojeniowej. 

Górnictwo węgla kamiennego miało się nieźle, a chciało mieć jeszcze lepiej.

Czarnobyl oczywiście zrobił swoje, to zrozumiałe, ale wyjaśnienia Czarnobyla już nie. Winien był wodór, który się zapalił, winien był grafit który się zapalił, ale dlaczego się zapaliły, tego już nie mówiono. Jak diabeł święconej wody unikano stwierdzenia „wybuch jądrowy”. Słaby, nieudolny, ale wybuch! Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w ciągu 4 sekund moc wzrosła 100 razy? (Inne dane mówią: 1000 razy w 11 sekund). To musiała być nadkrytyczność (lub w pobliżu tego „nad”) na neutronach natychmiastowych! Kluczono, byle tylko z określeniem „reaktor jądrowy” nie kojarzyć słowa „wybuch”. W rezultacie tej katastrofy wszystko co jądrowe radzieckie/rosyjskie miało cechy czarnobylskie! A przecież gros radzieckiej/rosyjskiej energetyki jądrowej to reaktory typu PWR (w naszej części świata nazywane WWER), tj. takie, w których odparowanie wody, poprzez zanik spowolnienia neutronów, prowadzi do zatrzymania reakcji rozszczepienia i to pomimo równoczesnego ubytku pochłaniania neutronów. Natomiast w Czarnobylu, w reaktorze RBMK, gdzie za spowolnienie neutronów odpowiada głównie grafit - przeciwnie. Odparowanie wody, poprzez ubytek pochłaniania neutronów, prowadzi do intensyfikacji reakcji rozszczepienia. I stąd te 100 razy w 4 sekundy! W tym klimacie, dla bardziej zapalczywych i nawiedzonych, energetyka jądrowa to zbrodniczy wymysł „żydokomuny”! To nie budowało klimatu „pro jądrowego”. A co w to miejsce? Z odpowiedzi na takie pytanie nawiedzeni czuli się zwolnieni. I w konsekwencji mamy to co mamy.

Odczuwało się zmierzch Związku Radzieckiego – podstawowego dostawcy zasadniczych komponentów EJ – to nie wróżyło sukcesu inwestycyjnego.

Po latach widać jeszcze jeden powód zamknięcia tamtej energetyki jądrowej. Elektrownia jądrowa to daleko nie wszystko, jest jeszcze paliwo: świeże i wypalone, wymagające znaczącej infrastruktury technicznej i intelektualnej. Tego nam brakowało i tego nie mamy. W takiej sytuacji potrzebny jest partner, z którym „jest nam po drodze” na całe dziesięciolecia. Życie pokazało, że nie powinien to być ZSRR czy Rosja, od których zależymy już: ropą, gazem, a nawet węglem.

ZJAZD

„I w konsekwencji mamy to co mamy.” A co mamy postaram opisać z pozycji już tylko obserwatora. 

Po zamknięciu Żarnowca liczyłem się z pożegnaniem z zatrudniającym mnie CNPAE. Inwestycje siadły, a wśród nich zamknięto i mój obiekt. Z pobliskim piekarzem uzgodniłem, że jeżeli trzeba będzie, zatrudni mnie do prostych, ale deficytowych bo uciążliwych, robót: worki z mąką, nocna pora. Na szczęście nie zaistniała taka konieczność, bo w CNPAE zaproponowano mi marketing! Coś nowego, co nadciągało wraz z przeżywaną zmianą ustrojową. Tak więc parę spostrzeżeń z pozycji marketingowca najpierw CNPAE, potem CNPAE SA i w końcu, już do emerytury, ABB. W ABB marketing miałem urozmaicony wielce ciekawą funkcją Project Managera (2003 – 2005) zadania polegającego na modernizacji dwóch bloków w elektrowni Bierezowskaja w Białorusi. Bloki te były przeznaczone do tranzytu energii z „Moskwy do Berlina”. Po drodze jest Polska, musiały więc spełniać wymagania PSE, a te honorowały reguły UCTE. A gdzie aspekt jądrowy? 

W Mińsku w BIEŁNIPI poznałem ludzi pracujących na rzecz białoruskiej EJ z reaktorem WWER-1000. 

2010

Ministerstwo Gospodarki wystawia do publicznej oceny PPEJ (Program Polskiej Energetyki Jądrowej) opracowany przez zespół kierowany przez panią v-ce minister Hannę Trojanowską. Zapowiadało się dobrze, wszak pani minister znajomość energetyki jądrowej pogłębiała w czeskiej Pradze. Zainteresowanie PPEJ było spore. Wpłynęło około 60 opinii, w tym jedna od osoby fizycznej. Pozwalam sobie przywołać część ogólną tej opinii:

UWAGI

do projektu dokumentu pod nazwą Program Polskiej Energetyki Jądrowej

Szanowni Państwo,

za swój obowiązek uważam podzielić się moimi spostrzeżeniami, jakie nasunęły mi się w trakcie zapoznawania się z projektem dokumentu pod nazwą Program Polskiej Energetyki Jądrowej, opracowanym przez Pełnomocnika Rządu ds. Polskiej Energetyki Jądrowej w Ministerstwie Gospodarki. 

Uwagi podzieliłem na dwie grupy:

A. Uwagi ogólne

B. Uwagi do niektórych fragmentów tekstu.

A. Uwagi ogólne

Dokumentu pod nazwą Program Polskiej Energetyki Jądrowej powinien koncentrować się na zadaniu, dla realizacji którego, Pełnomocnik został powołany. 

W dużym uproszczeniu, takie zadanie wyobrażam sobie w przybliżeniu tak: „w takim to a takim czasie, w polskim systemie energetycznym mają być wprowadzone do eksploatacji takie to a takie moce pochodzące z elektrowni jądrowych i wskazane jest, by moce te były rozmieszczone tam a tam”. 

W konsekwencji: 

w Programie nie należy uzasadniać celowości budowy energetyki jądrowej – to już postanowione. 

w Programie zbędne są rozważania, niebędące istotą energetyki jądrowej, tj. infrastruktura sieci przesyłowej – tym zajmuje się PSE Operator

Rozważania o zasobach paliwa jądrowego i o ewentualnym ich zagospodarowaniu w kraju nie są istota energetyki jądrowej – to należy do kompetencji przemysłu paliwowego (wydobycie, hutnictwo, metalurgia itd.) 

W rozwinięciu takiego rozumowania jak wyżej, proponuję:

1) Usunąć z „Programu..” wszystko to, co nie jest programem rozwoju energetyki jądrowej, a tylko służy uzasadnieniu celowości wprowadzania energetyki jądrowej, a mianowicie:

Prognozę zapotrzebowania 

Zasoby wszelakie 

„Zeroemisyjność” (nawiasem – symbol „CO2” jest w Programie wielokrotnie częściej spotykany niż np. skrót PWR)

Koszty wszelakie 

Problemy sieci. 

2) Zdefiniować, jaką (jak ambitną) energetykę jądrową zamierzamy budować: „pasywną” czy „aktywną”. 

Konfrontacja światowego zaawansowania energetyki jądrowej z aktualnym krajowym zaangażowaniem w energetykę jądrową prowadzi do wniosku, że to, na co nas stać i co nam jest dzisiaj potrzebne, to tworzenie „pasywnej” („konsumpcyjnej”) energetyki jądrowej. Mówiąc „pasywna” chcę odróżnić ją od „aktywnej”, czy „kreatywnej” energetyki jądrowej, rozwijanej w krajach przodujących w tej dziedzinie. 

Budowanie w Polsce „aktywnej” energetyki jądrowej miało miejsce parędziesiąt lat temu – reaktor Maria jest tego świadectwem. 

Zakres i rozmach przygotowywania infrastruktury (szkolenia, badania itp.) powinny być podporządkowane postulowanemu zdefiniowaniu: „pasywna” czy „aktywna”.

3) Podstawowy tekst Programu uwolnić od różnego rodzaju informacji o charakterze technicznych i zamieścić je w Załącznikach. 

W Załącznikach będzie dobre miejsce na to, by w sytuacji niewątpliwego „szumu informacyjnego”, porządkować wiedzę o pewnych osobliwych, a zarazem ważnych, aspektach energetyki jądrowej (generacje, awarie, cykl paliwowy itp.).


Wrocław, 22.09.2010. A. Nawrocki


A potem było już tylko gorzej

2011 - 2012

Parę lat temu przeglądałem projekt dokumentu „Strategia Energetyczna Polski do roku 2030”, sporządzony przez Ministerstwo Gospodarki (MG). Zapoznałem się też z poprawioną wersją tego dokumentu. Zauważyłem, że Strategia całkiem znaczące miejsce przypisuje energetyce jądrowej – chyba na poziomie 20% krajowego zapotrzebowania na energie elektryczną, tj. za spalaniem, ale przed hydroenergetyką i przed Odnawialnymi Źródłami Energii (OZE). Rozumiem, że zaobserwowane późniejsze działania MG, takie jak opracowanie i dyskusja dwóch dokumentów: „Program Polskiej Energetyki Jądrowej” i „Prognoza Oddziaływania na Środowisko projektu Programu Polskiej Energetyki Jądrowej” to nic innego, jak przejawy wdrażania Strategii. Tych przejawów jest więcej, ale ja, amator, obserwuję tylko niektóre i tylko sporadycznie; zdarzyło się również, że uczestniczyłem w społecznych konsultacjach obu dokumentów. 

Ostatnio zwrócono moją uwagę na zapis rozmowy z dnia 7 września 2011 r., jaką na antenie Sygnałów Dnia (Polskie Radio – Jedynka), red. Grzegorz Ślubowski przeprowadził z vice premierem Waldemarem Pawlakiem. Premier powiedział m.in.: „Natomiast na pewno po wydarzeniach w Fukushimie wszyscy widzimy potrzebę większej dbałości o bezpieczeństwo i na pewno jeżeli byłaby kontynuacja programu nuklearnego w Polsce, to trzeba mówić o znacznie większych wymogach bezpieczeństwa, żeby nie było ryzyka nuklearnego, jakiegoś przecieku czy skażenia.”

Różne zdania towarzyszące dyskusji zapisałem tak (PTJ VOL55 Z.1 2012):

W maju tego roku, Profesor Mirosław Dakowski, w audycji zatytułowanej "Rozmowy niedokończone" (Radio Maryja), mówił na temat "Energetyka rozproszona a jądrowa".

Profesor Dakowski przedstawił się jako zdecydowany przeciwnik energetyki jądrowej ale zastrzegł, że nie jest energetykiem, ale jest „fizykiem rozszczepieniowym”. Profesor, co oczywiste, przekonywująco zreferował zagrożenia jakie są właściwe reaktorom jądrowym, których istotą jest właśnie reakcja rozszczepienia. A ja po raz pierwszy słuchałem kompetentnego przeciwnika energetyki jądrowej. 

Przy okazji charakteryzowania energetyki jądrowej profesor wskazywał również na spotykane działania nieetyczne, nie służące przejrzystości procesów decyzyjnych. Zrozumiałem profesora, że jest przeciwnikiem nie tylko energetyki jądrowej, natomiast sądzę, że profesor zgodzi się co do tego, że działania nieetyczne, o których dosyć często się słyszy, nie są zarezerwowane wyłącznie dla reakcji rozszczepienia. 

Kiedyś przeczytałem artykuł pt. „Nie śpieszmy się z atomem” (Przegląd, 22 lutego 2009 r.). 

Prof. Ludwik Tomiałojć zwraca w nim uwagę na potrzebę rozwijania „energetyki obywatelskiej” tj. małej, różnorodnej, innej niż duża – państwowa. Zgoda – taką małą trzeba rozwijać, ale skąd ten tytułowy apel? W artykule nie ma tezy, że ta mała energetyka zastąpi dużą (to już dobrze), ale jest tylko nieumotywowana niechęć do „atomu” wyrażona choćby tylko tytułem artykułu. Lobbowanie małej energetyki wcale nie musi się odbywać „kosztem atomu”.

Niedawno prof. Andrzej Strupczewski mówił (wnp.pl – 14-09-2011), że w Polsce „jest miejsce zarówno dla energetyki jądrowej, jak i dla …”. Intuicyjnie podzielam zdanie profesora, ale wolałbym, by nie mówić o „miejscu dla…”, a o ewentualnej konieczności posiadania energetyki jądrowej. Energetyka jądrowa jest trudna i droga. Jeżeli nie jest konieczna – nie robić, ale jeżeli jest – robić, byle kompetentnie.

2020

Ktoś ze środowiska sprzyjającego energetyce jądrowej,  zwrócił moją uwagę na dokument pod nazwą Program Polskiej Energetyki Jądrowej (PPEJ). Zajrzałem do dokumentu i z ciekawości i z obywatelskiego obowiązku, bo nie marzy mi się „powtórka z rozrywki” czyli ewentualny 20-ty stopień zasilania, a dzisiaj dodatkowo ukraszony zmianami klimatycznymi, które to zmiany spalaniu wcale niemało zawdzięczają.

Zajrzałem, przeczytałem i siadłem do pisania (trochę bez entuzjazmu) swego zdania na temat tego PPEJ A.D. 2020. Przypomniałem sobie jednak, że nie muszę się męczyć. Mam przecież na dysku swoje uwagi sprzed 10-ciu laty, do ówczesnego (A.D.2010) PPEJ, wydanego pod kierunkiem ówczesnego Pełnomocnika Rządu ds. energetyki jądrowej, Pani Minister Trojanowskiej z ówczesnego Ministerstwa Gospodarki. Pamiętam, że te moje uwagi były wtedy przez autorów tamtego PPEJ zauważone – zamieszczono je w dokumencie zbierającym wszystkie uwagi wszystkich zainteresowanych wówczas instytucji.

Ponieważ uwagi sprzed 10-ciu laty nie straciły prawie niczego na aktualności pozwalam sobie przytoczyć je w załączniku do niniejszego pisma. Ale by nie zanudzać, załączam tylko część, tj. „Uwagi ogólne”.

Dzisiaj co najwyżej, można i należy mocniej podkreślić dwie najważniejsze kwestie:

1. Niech PPEJ nareszcie przestanie w PPEJ uzasadniać potrzebę PPEJ! A uzasadnia poprzez odwołania do zero emisyjności CO2, do osobliwości energii elektrycznej 

wytwarzanej przez wiatraki czy przez fotowoltaikę, poprzez relacjonowanie stanu EJ na świecie.

2. Niech PPEJ zajmie się wreszcie organizacją realizacji zadania jakie na PPEJ nałożył zapewne, rządowy program zaopatrzenia naszego kraju w energię elektryczną. To tam PPEJ znajdzie podstawowe oczekiwania operatora systemu elektroenergetycznego wobec PPEJ, tj. ile GW,  na kiedy te GW mają być do dyspozycji operatora systemu i jakie te GW mają mieć cechy, tj. w jak dużych jednostkach, w jakim stopniu i zakresie mają reagować na wymagania operatora dla zapewnienia bezpieczeństwa systemu elektroenergetycznego. 

2021 - HTR

Moja reakcja na tekst z Gazety Wyborczej:

Na stronie 7. Gazety Wyborczej z dnia 25 sierpnia 2021 znalazłem tekst zatytułowany „Minister  Czarnek od reaktorów atomowych”.

Tekst w większości poświęcony nie „atomowej” aktywności ministra, a jego aktywności na polu organizacji edukacji i nauki w naszym Kraju. Aktywności z pozycji „ministra edukacji i nauki od 2020 roku”. Troje autorów tekstu przywołuje różne zdania różnych ludzi na temat ministra: „zajmuje się wszystkim innym, tylko nie edukacją”, „nie ma czasu skomentować stanowisko radnych w Małopolsce w sprawie stref wolnych od LGBT”. Dalej są pytania o punkty szczepień w szkołach, o zmiany kadrowe w Departamencie ds. Programów Nauczania i Podręczników, są zapowiedzi ministerialnej walki z niebezpiecznymi treściami, zwłaszcza lewackimi, czy też zapowiedź likwidacji pedagogiki wstydu w podręcznikach. Do tego wszystkiego jest coś o współpracowniku kwartalnika „Christianitas”, o Centrum Edukacyjnym Archidiecezji Warszawskiej, czy o Ordo Iuris.

O „atomowej aktywności” ministra mówi jedynie pani Wanda Nowicka z Lewicy i „zastanawia się czy chodzi o coś więcej, czy tylko o kasę.” Mowa jest również o „włosach jeżących się na głowie… gdy osoba niemająca żadnych kompetencji (chodzi oczywiście o brak kompetencji „atomowych”) dostaje tak odpowiedzialne stanowisko.”

Pora wrócić do początkowego zdania omawianego tekstu i przypomnieć o jakie odpowiedzialne stanowisko chodzi. Otóż „Przemysław Czarnek został powołany na „wiceprzewodniczącego rady do spraw rozwoju technologii wysokotemperaturowych reaktorów atomowych chłodzonych gazem.” A dalej Lewica komentuje – „Żarty się skończyły.”

Otóż nie, droga Lewico, żarty wcale się nie skończyły, żart trwa. Bo program rozwoju technologii wysokotemperaturowych reaktorów jądrowych (bo nie atomowych, a poprawnie - jądrowych) w naszym wydaniu to jeden wielki żart!

Wysokotemperaturowe reaktory jądrowe (HTR) chłodzone gazem były „w polu widzenia” świata już ponad 50 lat temu. Równolegle do naszych niegdysiejszych przygotowań do budowy EJ Żarnowiec, w ramach modnych wtedy „problemów węzłowych” czy „programów rządowych”, reaktorami HTR zajmował się dr Edward Obryk – interesujący fizyk teoretyk. Dr Obryk, sadzę że kompetentnie, rozpoznawał tę kwestię w dwóch aspektach:

(1) zapotrzebowanie na produkt HTR, tj. na gaz o temperaturze dochodzącej do 1000C

(2) osobliwości i trudności techniczne realizacji konstrukcji HTR.

Rozpoznanie to, zostawiło w mojej pamięci taki oto obraz:

(1) Owszem, są takie przemysłowe procesy technologiczne, w których czynnik gazowy o temperaturze rzędu 1000C jest wielce pożądany. Ale procesy te, zarówno ze względów na swój charakter jak i ze względu na ekonomię, nie mogą sobie pozwolić na niestabilność pracy jaka może się im przydarzyć z powodu niestabilności dostawy, kluczowego dla procesu, gazowego czynnika o temperaturze rzędu 1000C. A przecież, nadrzędne ponad wszystko bezpieczeństwo jądrowe, taką niepożądaną niestabilność dostawy wykluczyć nie pozwala!

(2) Urządzenie wytwarzające produkt o temperaturze rzędu 1000C stawia nietrywialne wymagania materiałowe. Jeszcze nie ekstremalne, ale nie trywialne, które w połączeniu z nadrzędnością bezpieczeństwa jądrowego, doprowadziły w świecie do radykalnej wstrzemięźliwości w przestrzeni HTR. Najwytrwalsi dosyć długo zmagali się z konstrukcją elementów paliwowych, ale w końcu chyba dali za wygraną. A gdzie my w tym wszystkim? 50 lat temu, a i jeszcze trochę później, gdy w ramach RWPG i pod „skrzydłami” ZSRR, „Warszawa” wraz z Berlinem, Budapesztem i Pragą (kolejność alfabetyczna) była w pierwszej lidze fizyki i techniki reaktorowej naszej części świata, to dzisiaj, w żadnym wypadku, w niej nie jest. Gdzie jesteśmy – nie wiem, ale chyba nie wyżej niż niegdyś „Sofia”, gdy po uruchomieniu w roku 1974 pierwszego reaktora WWER w EJ Kozłoduj, od szefa radzieckiej ekipy uruchomieniowej, usłyszałem; „nie kamu astawit’ stanciju”.

Wracam teraz do żartu, czyli do początku omawianego tekstu z GW. Są tam dwie liczby: 0,5 mld zł – koszt zaprojektowania pierwszego reaktora (mowa o HTR) i 2,0 mld zł – koszt budowy (tegoż HTR). Czyż relacja „4” między kosztem zaprojektowaniem a kosztem budowy nie jest dobrym żartem? Natomiast nie jest żartem 60 mln zł przekazane do NCBJ na projekt podstawowy reaktora. Suma nie wielka, stać nas na to. Przecież „utrzymywanie pod parą” pewnej grupy ludzi o „atomowych” kwalifikacjach, może się nam niebawem przydać. Mogą nawet w tym celu, robić projekt podstawowy HTR – to też pouczające zajęcie! Wszak na horyzoncie mamy „6 – 9 GW jądrowych” (oczywiście nie żadne tam, bardzo trudne HTR, a dobrze przez świat opanowane PWR/WWER). 6 – 9 GWe jądrowych zapisano w dokumencie pt.: „Polityka Energetyczna Polski 2040”, przyjętym przez Rząd w lutym 2021. Jeżeli w tej materii nic się od lutego zmieniło, to żartów nie ma i trzeba się pilnie brać do poważnej roboty.

Natomiast „rada do spraw rozwoju technologii wysokotemperaturowych reaktorów atomowych chłodzonych gazem” niech pozostanie żartem, pożytecznym żartem. Może się przyczynić do odciągnięcia pana Czarnka od destrukcji edukacji i nauki. Na ten cel warto poświęcić i większe pieniądze. Wszak destrukcja edukacji i nauki, a zwłaszcza edukacji, to straty na pokolenia!

Na koniec tej historii przywołam jeszcze fragment felietonu Redaktora Marka Bielskiego zatytułowanego „MIĘDZY SCYLIĄ PROGNOZOWANIA A CHARYBDĄ POŻĄDANIA, CZYLI AUTORYTETÓW SLALOM Z PRZESZKODAMI”, zamieszczony w Postępach Techniki Jądrowej (PTJ VOL.64 Z.1 2021): 

Celem Programu Polskiej Energetyki Jądrowej (PPEJ) jest budowa i oddanie do eksploatacji w Polsce elektrowni jądrowych o łącznej mocy zainstalowanej od ok. 6 do ok.9 GWe w oparciu o sprawdzone, wielkoskalowe, wodne ciśnieniowe reaktory jądrowe generacji III(+).

Przeczytałem i pomyślałem: kto ten akapit oprotestuje? I na szczęście nie czekałem długo! Redakcja PTJ opublikowała nader rzeczowy list Pana Andrzeja Nawrockiego do niej skierowany, w którym m.in. czytamy:

Niestety, dokument PPEJ wielce mnie rozczarował! Nie znalazłem w nim należytego opisania oczekiwań polskiej elektroenergetyki od polskiej energetyki jądrowej. Trudno bowiem, za „należyte” uznać te „6-9GW. (…) Zastanawia również tak duże niezdecydowanie oczekiwań, bo aż 3 GW!

Warto może jeszcze dodać, że Redaktor Bielski (Przegląd Techniczny, Warszawa) jako motto swego felietonu przywołał słowa Jimi Hendrixa: „Now if 6 turned out to be 9 I don’t mind, I don’t mind”.

2022

Jeszcze tekst dra inż. Andrzej Mikulskiego (ostatnio Państwowa Agencja Atomistyki, a wcześniej IBJ). Przytaczam tylko streszczenie:

ENERGETYKA JĄDROWA W POLSCE W 2022 ROKU – PRÓBA PODSUMOWANIA NUCLEAR ENERGY IN POLAND IN 2022 – THE ATTEMPT TO SUMMARIZE Andrzej Mikulski [Artykuł opublikowany w PTJ nr 4/2022, s.9-13

Streszczenie: Artykuł stanowi próbę podsumowania co wydarzyło się w energetyce jądrowej w Polsce do końca listopada 2022 roku. Ofertę na budowę pierwszej elektrowni złożył koncern EDF już w październiku 2021 roku, podobną ofertę złożyła koreańska firma (KHNP) w kwietniu 2022 roku, a na ofertę firmy Westinghouse i Bechtel czekaliśmy do połowy września br. Potem ocena ich potoczyła się błyskawicznie i już 2 listopada rząd zaakceptował ofertę amerykańską. Kilka dni wczesnej podpisane zostało w ekspresowym tempie memorandum z koreańska firma KHNP na budowę drugiej elektrowni w Zespole Elektrowni Pątnów-Konin-Adamów tym samym rezygnując z planowanej wcześniej budowy tam małych reaktorów modułowych. W lipcu niespodziewanie został odwołany minister Piotr Naimski ze stanowiska Pełnomocnika Rządu ds. struktury energetycznej. Równolegle do działań dotyczących reaktora wielkoskalowego można było obserwować działania w zakresie małych reaktorów modułowych. Dwie firmy, KGHM oraz spółka Synthos/Orlen (OSGE) złożyły zapytania do Państwowej Agencji Atomistyki o zawartość raportu bezpieczeństwa. Jeszcze wcześniej Sejm uchwalił nowelizację Prawa Wodnego, tak by można było złożyć raport środowiskowy oceniający dwie lokalizacje nadmorskie do GDOŚ, który to urząd zapowiedział ogłoszenie decyzji do końca czerwca 2023 r. Trwają spotkania środowiskowe na terenie przyszłej budowy w gminie Choczewo i sąsiednich sołectwach.

2023

Tekst dra Mikulskiego bardzo ułatwił mi przygotowanie 20-o minutowego odczytu na temat stanu energetyki jądrowej, który na zaproszenie SEP wygłosiłem w NOT Wrocław 20-go stycznia 2023. Przywołałem podkreślenia ze streszczenia i uzupełniłem niektórymi stwierdzeniami z tekstu pełnego:

Raport środowiskowy liczy 4540 stron, w tym „spis autorów liczy pełne 10 stron”!

Ocena merytoryczna trzech ofert „pozostaje niejawna i nie wiemy kto ją przeprowadzał.”!

„Ocena ofert potoczyła się błyskawicznie…nie wiemy kto ją przeprowadzał ani nie znamy szczegółowych kryteriów”!

„…udał się do Korei Południowej, gdzie podpisane zostało, jak można sadzić w ekspresowym tempie, memorandum…”!

„…umowa…o wartości 60 mln zł. na realizację kolejnej partii prac projektowych związanych z budową w Świerku doświadczalnego reaktora HTRG.”!

To, że energetyki jądrowej nie mamy - to wiemy, ale z tego co wyżej widać wyraźnie, że i na horyzoncie jej nie widać!

Od roku 1957 mija 66 lat. W niedzielę 29.01.2023. o godzinie 11.06, podczas mszy świętej w moim kościele parafialnym przy Alei Pracy, od mojej córki Marty, dla której głównie piszę tę historię, dostałem SMS. Za jej aprobatą, nim właśnie zakończę tę historię: 

wroclawskiefakty.pl/politechnika-wroclawska-stawia-na-energie-jadrowa-nowy-kierunek-na-uczelni

Wrocław, styczeń 2023. Andrzej Nawrocki

Wednesday, 11 January 2023

Chętnie - odpowiedzieli goście

Dowcip zasłyszany w okolicach Nordconu roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego któregoś, w smażalni Wrzos - jedynej czynnej zimą w Jastrzębiej Górze. Opowiadał Rafał Andrzej Ziemkiewicz. Cytuję z pamięci.


Przyjęcie u brytyjskiego lorda. Po wykwintnym obiedzie panowie udali się do biblioteki. 

Rozmowa toczyła się niespiesznie na temat pogody.

- Może cygaro? - zapytał lord.

- Chętnie - odpowiedzieli goście, częstując się wybornymi Montecristo. 

Rozmowa w naturalny sposób przeszła na zagadnienia handlu morskiego.

- Może kawy? - zapytał lord.

- Chętnie - odpowiedzieli goście.

Lord pociągnął za sznur dzwonka umieszczonego dyskretnie między półkami. Po chwili do biblioteki bezszelestnie wszedł lokaj, niosąc tacę z dzbankiem i filiżankami z Miśni.

Rozmowa w naturalny sposób przeszła na napiętą sytuację polityczną w Europie.

- W sąsiednim pokoju leży moja żona. Może któryś któryś z panów był zainteresowany? - zapytał lord.

- Chętnie - odpowiedział jeden z gości. Odstawił filiżankę i wyszedł z biblioteki. Wrócił po około kwadransie.

- Zimna - powiedział, kiedy usiadł w fotelu i podniósł filiżankę do ust.

- Owszem. Nie żyje od trzech dni - odpowiedział lord.

Tuesday, 10 January 2023

W tanim coworkingu

Praca ludzi z naszej branży (IT, tłumaczy, dokumentalistów...) w czasie COVID-owych lockdownów zaczęła przypominać tanie coworkingi: kawę trzeba było zaparzyć samodzielnie i takoż umyć kubek, kurz z biurka sam nie znikał, a WC się magicznie nie czyściło na rano. Nawet jeśli jesteś osobą, która Dekalog pracy z domu miała od dawna w małym palcu, ba, mogłaby napisać jeszcze ze 3 własne tablice albo w ogóle od zawsze i intuicyjnie radzisz sobie z pracą zdalną, to reszta świata - niekoniecznie. A w lockdownie ten świat skurczył się często do domowników i najbliższych (acz zdalnych) współpracowników. Postaram się tu spisać doświadczenia lockdownowe, bo kto wie, komu i do czego mogą się jeszcze przydać... Tekst raczej ma charakter pamiętniczka niż aspiruje do poradniczka, bo dalece nie wszystkie doświadczenia umiem uogólnić.

Po pierwsze: co robić, kiedy partner/partnerka ląduje "na zdalnym" po raz pierwszy w życiu? Podrzucić kilka podstawowych zasad pracy z domu, a najlepiej dać do przeczytania Dekalog... Bartnickiej (hehe - a tak serio, jakieś zewnętrzne źródło, niekoniecznie moje, żeby przekazać BHP homeworkingu jako prawdy obiektywne, a nie wymądrzanie się). I przygotować się na to, że druga osoba w pierwszym podejściu te zasady oleje i zechce przekonać się na własnej skórze. Będzie się miotać między kompilacją a myciem samochodu, w południe siądzie do pracy w jadalni i wymusi bezszmerowy obiad "bo telekonferencja", rozwłóczy sobie robotę na 80% doby i dostanie kurwicy, że odzywasz się nie w porę. Trzeba to (na szczęście: było) przeczekać i poczekać, aż osoba dojrzeje do skorzystania z gotowych zasad. Które się nie zmieniły i działały w pandemii tak samo, albo i bardziej, bo ludzie w stresie, skupić się trudno, a zagęszczenie większe.
Patrząc jak partnerka/partner się miota, nie można było dać sobie wmówić (również nieświadomie), że praca tamtej osoby ma wyższy priorytet niż nasza i że może jednak zmienimy nasze zasady. Nie mogliśmy zmienić, bo nadal potrzebowaliśmy koncentracji, biurka i tego wszystkiego, co sobie wypracowaliśmy wcześniej. Drugiej osobie trzeba było pomóc wypracować drugi zestaw, a nie oddać nasz.

Po drugie: dzieci w nauczaniu zdalnym, które okazało się eksperymentem Zimbardo na skalę krajową, podobnie jak całe polskie szkolnictwo. One też były w tej sytuacji nowe; na szczęście młode stworzenia są bardziej elastyczne i na drugie szczęście te starsze były często całkiem dobrze wdrożone w robienie rzeczy online i kontakty przez sieć. 
Nie wchodząc w aspekty psychologiczne (bo tam straszno), usadzenie starszych dzieci przy zdalnej nauce było względnie proste - ot, coś dokonfigurować (raczej nauczycielom niż pociechom), dokupić albo dopożyczyć sprzętu (i niechby pani Iksińska przyniosła sobie słuchawki z pracowni językowej, do chuja wafla, a nie dudniła echem z pustej klasy). Była oczywiście kwestia motywowania i sprawdzania wyników. W to ostatnie nie wchodziłam, taki tu mamy modus operandi, chyba że któreś poprosiło o sprawdzenie zadania czy rozprawki - ale to dało się zrobić po pracy.
Dużo trudniejsze było opanowanie dzieci młodszych, jeszcze niezbyt czytających, za to bardziej zainteresowanych Minecraftem niż rwącym się chaosem na Google Classroomie. Tu wracamy do nas i naszej pracy: praktycznie przez cały czas trwania lekcji - na szczęście krótkich w klasach 1-3 - ktoś dorosły musiał mieć młodszego dziecia na oku, czyli albo pracował na pół gwizdka (robiąc proste rzeczy i nie planując spotkań w tym czasie), albo w ogóle przeznaczał te godziny na kuchnię czy pranie, bo od tego łatwiej się oderwać i coś kliknąć czy odpowiedzieć na pytanie. Jako że pomoc z zewnątrz była niedostępna, godziny zdalnego nauczania początkowego trzeba było odjąć od czyichś godzin na pracę zdalną. Kłaniam się tu nisko przed osobami, które miały więcej niż jedno dziecko w młodszych klasach i do tego były z nimi same w mieszkaniu, i jeszcze - po "szkole" - pracowały.

Po trzecie: liczba izb w domu. Najlepiej, kiedy każda pracująca i ucząca się osoba miała własne pomieszczenie, żeby się nie przekrzykiwać i nie rozpraszać. Tutaj pomieszczeń wystarczyło na styk, gdzie indziej przydały się kuchnie, łazienki, garderoby... 

Po czwarte: przepustowość sieci. Mieszkam w małym miasteczku (gdzieś na skraju A4) i mamy tu ograniczone możliwości techniczne od wszelkich dostawców Internetu. W godzinach, kiedy wszyscy naraz pracowali i się uczyli, umówiliśmy się nie korzystać ze streamingów i innych zasobożernych transmisji dla zabawy. W dużych miastach to pewnie był mniejszy problem. W górach znałam przypadki, gdzie dzieciak codziennie był wożony do kolegi na zdalne nauczanie, bo w jego wsi nie było żadnego Internetu w ogóle, zero, nada, null. 
(Dygresja: niektórzy nauczyciele do zdalnych lekcji wklejali odsyłacze do edukacyjnych filmików na YouTube. Fajny pomysł, filmy często też. Natomiast upilnowanie 8-latki, żeby po filmie wróciła do lekcji i nie kliknęła na tym YT czegoś innego...)

Po piąte: obsługa domu. Myślenie w kategoriach taniego coworkingu pomagało - w godzinach pracy/nauki każdy ogarniał własne kawy, herbaty i kubki po nich, ogryzki jabłek, papierki po batonach, okruszki po kanapkach, a przynajmniej takie było założenie, które egzekwowałam "kopią, koncerzem, pancerzem, toporem i semaforem". Trudno mi sobie wyobrazić inny model, choć w teorii można by oddelegować jedną (niepracującą) osobę do obsługi pozostałych. Nie próbowałam. Co do obiadów, to wprowadziliśmy dyżury: codziennie gotowała inna osoba z 6-osobowej drużyny, a w siódmym dniu wspieraliśmy przetrwanie lokalnej gastronomii i braliśmy coś na wynos. Dyżury nie tylko regulowały czas stania przy garach, ale też (dla mnie: przede wszystkim) konieczność wymyślenia obiadu, przejrzenia zapasów, zrobienia zakupów itd. Na sprzątanie mieliśmy wyznaczony dzień i każdy sprzątał wyznaczony kawałek domu (nie, nie tylko swój pokój - kuchnia, korytarze i łazienki też były rozdzielone po domownikach). Czy byłam nadzorcą tego procederu? Owszem. Czy to lubię? Nie znoszę. Natomiast tu znów życie zahaczało o pracę: sprzątaliśmy (cytując moją ś.p. mamę) "żeby nie osrać się po uszy", żeby laptop nie przyklejał się do blatu, a nie żeby było ładnie.

Po szóste: stereotypy. Nie sprawdziła się koncepcja "mama jest w domu, to będzie wszystko za wszystkich okurwiać, gotować obiady z trzech dań, pilnować Frania i Józia na zdalnym, karmić małego Stefanka cyckiem, no i pracować też, bo co dwie pensje, to nie jedna". Nie sprawdziła się też koncepcja "haa, niech ten łajdak wreszcie zobaczy jak się 'siedzi w domu', niech okurwia, gotuje, pilnuje, karmi i pracuje, bo co dwie pensje" itd. Warunkiem dostarczania pensji był podział zadań w taki sposób, żeby na pracę każdej pracującej osobie zostawało 4-8 godzin bez Frania, Józia, Stefanka, bez babci staruszki, bez pralki, bez obieraczki do ziemniaków - tak jak to w "Dekalogu..." rozpisałam. W realiach COVID-owych oznaczało to nieraz, że te godziny przypadały o nieludzkiej porze, albo że ich wypracowanie ocierało się o Niebieską Kartę. Tak było.

Po siódme: nasi zdalni współpracownicy. Niektóre osoby niemal nie odczuły zmiany, bo pracowały zdalnie od dawna albo od dawna były na to gotowe. Niektóre wręcz przeciwnie - weszły w to po raz pierwszy, z miejsca dostały rekurencji i nic nie potrafiły zrobić przez parę tygodni. Trzeba było zrobić w zasadzie to samo, co z partnerem/partnerką: podrzucić kilka punktów domowego BHP i poczekać, aż wczyta. Albo wykradnie się do biura. Albo zorganizuje sobie średniopółlegalne biuro w garażu, krypcie pradziadka względnie w nieczynnej knajpie przyjaciela. Różne się słyszało historie. 
Mnie akurat praca zdalna wyszła na zdrowie, bo pozwoliła na lepszą współpracę z mistrzem Jedi z zachodniego wybrzeża USA (GMT-8) bez konieczności siedzenia w polskim biurze od 9 (GMT+1). Dobra, już się nie wachluję znajomością stref czasowych - chodzi o to, że mamy różnicę 9 godzin i że jeśli mam się spotykać ze współpracownikiem w akceptowalnych dla niego godzinach, to nie bardzo mi się to zgrywa z polskim czasem biurowym - a siedzieć po nocach lubię (czego nikomu nie doradzam, bo dalece nie wszystkim to pasuje).

Po ósme: brak pomocy z zewnątrz. Z dnia na dzień przestała do nas przychodzić pani do sprzątania, a dziadkom sami daliśmy szlaban na przyjazdy (na początku nie było wiadomo, jak bardzo zjadliwe jest to COVID-owe cholerstwo - ale wiadomo było, że dla starszych bardziej). Taka sytuacja nie była wyjątkowa dla rodzin, w których oboje rodzice pracują, a dzieci jest sporo; wcześniej były jakieś dodatkowe ręce do pracy, których teraz zabrakło. Jak wynika już z wcześniejszych wspomnień, wymagało to reorganizacji w kuchni, przy zakupach czy odkurzaczu, a takoż przy doglądaniu młodszych. Sporo z tego spadło na starsze dzieci. Przeżyły.

Po dziewiąte: odpoczynek. Ustalanie granic swojej pracy z domowego biura opisałam w "Dekalogu..."; teraz rozszerzyło się to na wszystkich domowników. Trzeba było szanować swoje granice nie tylko w czasie pracy/nauki, ale też respektować prawo do wyjścia z domu albo do posiedzenia w kącie z książką czy filmem.
Jak tak sobie myślę, to najważniejszym skillem w pandemii było "kiedy do kogo nie mówić".

Zamiast dziesiątego: ...i żeby się na tym skończyło. Żeby następny wpis nie musiał być o tym, ile trzeba na tydzień ropy do generatora, a ile wody pitnej.

Monday, 9 January 2023

Fjuczer is nał

"Machine translation will replace only those humans who translate like machines."

— Arle Richard Lommel, 2012


"If you worry AI will take your job - it won't.

A human using AI will take it."

— Konstantin Savenkov, 2023