Dziwne uczucie, kiedy w Wigilię koło 15-tej barszcz ugotowany i nawet partia próbna zjedzona, śledzik tak samo, kompot dochodzi, ryby zasolone czekają w lodówce na smażenie (tak, jest mąka, jest bułka, jest cytryna), chleb gotowy (biały i czarny - do wyboru), makowiec stygnie, sernik - och, och, och - baskijski chłodzi się od wczoraj, choinka ubrana od przedwczoraj, prezenty już pod nią leżą całkiem jawnie, dwa elegancko ubrane dziecka kłócą się niekrytycznie przy dekorowaniu stołu, trzecie kończy makijaż i wieszanie ostatniego prania, a czwarte wkrótce przyjedzie z babcią, dziadkiem i pierożkami do barszczu, które pomagało lepić. Coś tam jeszcze podmiatasz i przestawiasz, ale masz też czas się ubrać i umalować, posłuchać kolęd i w przerwie Smoka Wawelskiego wygrzebanego nostalgicznie przez pierworodną (tej wersji Kasdepkego czytanej przez Manna, przez którą od kilkunastu lat do rodzinnych powiedzonek należy "Królu! Mam pomysł!!!"). Wszyscy patrzą na siebie tak trochę zaskoczeni brakiem pośpiechu, popłochu i paniki, a trochę przejęci wspólną zajebistością.
Gdzieś z tyłu głowy "chwilo trwaj - będziesz krótka", bo wiesz, że następne święta mogą już wyglądać całkiem inaczej.
No comments:
Post a Comment