Umarł. Ten artysta, tamten i jeszcze jeden. Zły, niedobry 2016, bo wykańcza ikony kultury klasy średniej w średnim wieku. Nieboszczykom wszystkiego najlepszego, zależnie od preferencji - oni już raczej mają spokój. Ale skąd u nas to dziecięce zdziwienie i niedowierzanie, że ludzie umierają? No umierają, każdy jeden i ja też, prędzej czy później. Czas się na to mentalnie szykować, a nie udawać, że tematu nie ma, tudzież gorszyć się teatralnie, jak piorun jebnie gdzieś blisko albo na widoku. Albo snuć rzewne kocopoły o mega sesji i imprezie w zaświatach.
Nie umiałabym powiedzieć, czy to zaskoczenie śmiertelnością bardziej nie przystoi racjonalistom, czy wierzącym, ale dopada jednych i drugich. Zaraza, dorastajmy szybciej, bo nie zdążymy zauważyć, kiedy byliśmy dorośli? I dopiero będziemy srać ze strachu, jak o nas śmierć się zacznie upominać.
Ja się wcale nie czuję gotowa na ten obowiązkowy punkt programu. Trochę sobie próbuję naiwnie uporządkować to, co już wiem o umieraniu, przy pomocy felietonów Jana Kaczkowskiego, bioetyka, który - nawiasem mówiąc - też wypisał się z tego świata w 2016. Myślę na marginesie, że gdyby Kaczkowski nie był tak niepełnosprawny i nie sprzątnął się tak szybko na raka, to może byłby drugim Owsiakiem: Jurek O. od życia, Jan K. od śmierci. Ktoś musi...
Monday, 26 December 2016
Sunday, 18 December 2016
Wytępimy dziś robale...
Reforma szkolnictwa?
Podstawa programowa?
Doprawdy...
Co można zrobić, żeby szkoły i przedszkola publiczne przestały być rozsadnikiem wirusów, wszy i owsików? Jak jestem na nie do socjalizmu, tak w przedszkolu w ZSRR umieli to zrobić. A w naszej ojczyźnie zawsze są bardziej wzniosłe sprawy niż higiena.
Podstawa programowa?
Doprawdy...
Co można zrobić, żeby szkoły i przedszkola publiczne przestały być rozsadnikiem wirusów, wszy i owsików? Jak jestem na nie do socjalizmu, tak w przedszkolu w ZSRR umieli to zrobić. A w naszej ojczyźnie zawsze są bardziej wzniosłe sprawy niż higiena.
Saturday, 17 December 2016
Przemyślenia Pawłowej
Ale serio, o co chodzi z tą zmianą nazwisk przy ślubie? Rozumiem, że to miało sens, kiedy zostawało się na resztę życia Pawłową, Janową czy Maciejową, częścią żywego inwentarza pana męża. I proszę mnie nie zrozumieć źle - nie mam nic do tradycyjnego modelu małżeństwa, co to zupa i dupa za kasę i ochronę. Taki układ ma wiele sensu, ba, kiedyś marzyłam, że będę prawdziwą żoną na 100% - niestety bardzo wcześnie miałam parę złych doświadczeń (ojciec trzymał krótko przy pysku, a chłopak był skąpy), wkurwiłam się i poszłam w inną stronę. Ale to nie ma być o mnie.
Nie rozumiem, jaki jest sens zmiany nazwiska u osoby, która kończy jakieś szkoły albo studiuje, względnie pracuje i zamierza to nadal robić po ślubie. Bo jaki efekt jest, to wiem aż za dobrze: zamieszanie z dokumentami, milion zmian w papierach, systemach i listach kontaktów. A jakie są niby zalety? Że tradycja? Ratunku. Patrzę i nie rozumiem: pani profesor, pani dyrektor finansowy, pani właścicielka firmy, a nazywa się powiedzy Piździk-Ochujec, bo starczyło jej odwagi na tyle, żeby sobie zostawić pierwszy za przeproszeniem człon. No szaleństwo i emancypacja do granic obłędu. Ale i tak wszyscy wiedzą, czyja jest, prawda? Ma to w papierach na wszelki wypadek, gdyby zapomniała i nie wiedziała, komu ma wrócić ugotować obiad i gacie wyprać.
...Że co, że noszę nazwisko kolegi z wojska i z USC sprzed lat? No owszem. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że miałam 21 lat, pusto w głowie i nie byłam przesadnie trzeźwa.
Nie rozumiem, jaki jest sens zmiany nazwiska u osoby, która kończy jakieś szkoły albo studiuje, względnie pracuje i zamierza to nadal robić po ślubie. Bo jaki efekt jest, to wiem aż za dobrze: zamieszanie z dokumentami, milion zmian w papierach, systemach i listach kontaktów. A jakie są niby zalety? Że tradycja? Ratunku. Patrzę i nie rozumiem: pani profesor, pani dyrektor finansowy, pani właścicielka firmy, a nazywa się powiedzy Piździk-Ochujec, bo starczyło jej odwagi na tyle, żeby sobie zostawić pierwszy za przeproszeniem człon. No szaleństwo i emancypacja do granic obłędu. Ale i tak wszyscy wiedzą, czyja jest, prawda? Ma to w papierach na wszelki wypadek, gdyby zapomniała i nie wiedziała, komu ma wrócić ugotować obiad i gacie wyprać.
...Że co, że noszę nazwisko kolegi z wojska i z USC sprzed lat? No owszem. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że miałam 21 lat, pusto w głowie i nie byłam przesadnie trzeźwa.
Monday, 12 December 2016
Heej!
W pociągach podmiejskich i na lotniskach występuje ciekawa grupa ludzi. Niezależnie od tłoku siadają na jednym miejscu, a na drugim sadzają swój plecak, torbę, kurtkę albo wszystko to naraz. I kiedy podchodzisz i pytasz, czy możesz usiąść - patrzą jakby im matkę i ojca. Szok, zdziwienie, oburzenie, niedowierzanie i ogromna krzywda w jednym przeciągłym spojrzeniu. No, zgarniają potem te manele i dają usiąść, ale z niechęcią tak niepojętą, jakby sami osobiście ten drugi fotel przytargali i zamocowali, a ty, niecny intruzie, właśnie im go zbrodniczo nacjonalizujesz.
Więc otóż dzisiaj wszystkim tym ... plecakom, torbom i kurtkom pozbawionym siedziska chciałabym zadedykować jedno takie wspomnienie.
Dawno, dawno temu wracaliśmy - mój plecak i ja - z Tatr Słowackich. Nie pamiętam dlaczego sami, na pewno dosyć zmęczeni i na pewno jakoś w środku dnia wypadło nam złapać autobus z Łysej Polany. Autobus o tej porze pusty, bo na dojazdy pracowe do Zakopanego za późno, a na powroty z Morskiego Oka za wcześnie. Siedliśmy zatem obok siebie, ja przy oknie, plecak od przejścia. Ja zasnęłam.
Prawdopodobnie gdzieś w okolicy Poronina autobus zaczął się zapełniać. Przespałam ten moment, aż obudził mnie zdecydowany głos jednego bacy:
- A ta zaś siedzi, kieby się łocieliła.
Z akcentem na "ło", rzecz jasna.
Kurtyna
Więc otóż dzisiaj wszystkim tym ... plecakom, torbom i kurtkom pozbawionym siedziska chciałabym zadedykować jedno takie wspomnienie.
Dawno, dawno temu wracaliśmy - mój plecak i ja - z Tatr Słowackich. Nie pamiętam dlaczego sami, na pewno dosyć zmęczeni i na pewno jakoś w środku dnia wypadło nam złapać autobus z Łysej Polany. Autobus o tej porze pusty, bo na dojazdy pracowe do Zakopanego za późno, a na powroty z Morskiego Oka za wcześnie. Siedliśmy zatem obok siebie, ja przy oknie, plecak od przejścia. Ja zasnęłam.
Prawdopodobnie gdzieś w okolicy Poronina autobus zaczął się zapełniać. Przespałam ten moment, aż obudził mnie zdecydowany głos jednego bacy:
- A ta zaś siedzi, kieby się łocieliła.
Z akcentem na "ło", rzecz jasna.
Kurtyna
Sunday, 20 November 2016
Dlaczego jesteś
Strasznie dużo szumu narobiło wyznanie Natalii Przybysz, że a) usunęła ciążę, b) poniekąd dlatego, że dwoje dzieci jej wystarczy, a mieszkanie niezaduże. W sensie: nikt jej nie zgwałcił, nie było perspektywy urodzenia dziecka bez głowy ani też ciąża nie groziła jej śmiercią. Ja mimo wszystko rozumiem, że można aż tak bardzo nie chcieć i już. "Mimo wszystko", bo najpierw wywiad z Natalią rozjechał mnie na ładnych parę dni i chyba dlatego piszę dopiero teraz. Czytałam "Wysokie Obcasy", będąc akurat w dość kiepskim stanie, kiedy do pokoju wszedł (po framudze, jak ma to w zwyczaju) mój dzieć nr 3, a mnie się przewinęły przed oczami okoliczności pojawienia się tego dziecia i trochę tak... Dzieć w zasadzie chciany, acz na zasadzie "cooo, ja nie dam rady?", po czym dowiedziałam się, jak bardzo można nie dawać rady, zwłaszcza jak okoliczności życiowe ze średnio trudnych (45 m2) robią się chujowe (umierająca matka, ciężko chory partner i dzieć2 z alergią odporną na medycynę). Gdzieś po drodze dziecia3 był taki moment, kiedy obudziłam się na łóżku zalanym krwią, wzięłam prysznic, rzuciłam na to łóżko ręcznik i spałam dalej, bo byłam zbyt zmęczona, żeby myśleć o jakichś lekarzach po nocy. Nie, nie chciałam stracić ciąży, nie chciałam też umrzeć, po prostu nie byłam już w stanie się nad tym zastanawiać. No, przeżyłyśmy obie, więc pewnie teraz tym bardziej nie ma się nad czym zastanawiać :)
Środowiska prokościelne, prolajferskie i mniej ekstremalna strona Czarnego Protestu były mocno zbulwersowane argumentacją mieszkaniową Natalii; że jak to tak usunąć, bo metraż za mały i nie chce się wracać w pieluchy. No dobrze, to jest trochę smutne. Ale jak by się tak przyjrzeć czasom, w których się rodziliśmy...? Ile mianowicie skrobanek miała mama, ciocia, sąsiadki? Nic nie wiemy? Ale serio nic? Niczego nie podsłuchaliśmy, niczego się nie domyślamy? No ej. Jak to mówił jeden kolega: pamiętam, że rodzice się strasznie kłócili, ale nie jestem pewny, czy chodziło o mamy nową sukienkę, czy o ciążę. Takie to były czasy. A idąc dalej - na przykład taka sytuacja: szli ulicą, ona w ciąży, kłócili się, ona się potknęła, on jej nie łapał bo na wkurwie, wywaliła się, poronienie. Albo: on pił w knajpie, ona z brzuchem w domu, przyjechali jej krewni, pobiegła po niego do tej knajpy bo wstyd, przewróciła się, poronienie. To nie są bajki, to się zdarzyło w mojej rodzinie.
I jeszcze krok dalej: my i nasze żywe rodzeństwo - dlaczego jesteśmy? Bo chciała, żeby ten skurwysyn się wreszcie zdeklarował. Bo chciał jej zrobić drugie dziecko, żeby w domu siedziała. Bo koleżanki mówiły, że impotent, a ona chciała to sprawdzić. Bo byli w sanatorium i rachuby im się pomyliły. Bo która pierwsza zajdzie i się wyda, ta dostanie rodzinne mieszkanie. Bo robili razem bilans roczny i tak jakoś wyszło.
Serio, nie wszyscy zostaliśmy poczęci dlatego, że się starzy kochali i chcieli mieć dziecko. Sporo z nas żyje z przyczyn równie głupich co metry kwadratowe mieszkania. Warto się nad tym zastanowić, odgrzebać w głowie niezbyt chwalebne poszlaki i pamiętać, że to wszystko działo się jedno-dwa pokolenia temu. I jak ktoś koniecznie musi rzucać kamieniem, to niech zacznie od mamy, babci albo cioci, co aktualnie jest działaczką kółka różańcowego. Amen.
Środowiska prokościelne, prolajferskie i mniej ekstremalna strona Czarnego Protestu były mocno zbulwersowane argumentacją mieszkaniową Natalii; że jak to tak usunąć, bo metraż za mały i nie chce się wracać w pieluchy. No dobrze, to jest trochę smutne. Ale jak by się tak przyjrzeć czasom, w których się rodziliśmy...? Ile mianowicie skrobanek miała mama, ciocia, sąsiadki? Nic nie wiemy? Ale serio nic? Niczego nie podsłuchaliśmy, niczego się nie domyślamy? No ej. Jak to mówił jeden kolega: pamiętam, że rodzice się strasznie kłócili, ale nie jestem pewny, czy chodziło o mamy nową sukienkę, czy o ciążę. Takie to były czasy. A idąc dalej - na przykład taka sytuacja: szli ulicą, ona w ciąży, kłócili się, ona się potknęła, on jej nie łapał bo na wkurwie, wywaliła się, poronienie. Albo: on pił w knajpie, ona z brzuchem w domu, przyjechali jej krewni, pobiegła po niego do tej knajpy bo wstyd, przewróciła się, poronienie. To nie są bajki, to się zdarzyło w mojej rodzinie.
I jeszcze krok dalej: my i nasze żywe rodzeństwo - dlaczego jesteśmy? Bo chciała, żeby ten skurwysyn się wreszcie zdeklarował. Bo chciał jej zrobić drugie dziecko, żeby w domu siedziała. Bo koleżanki mówiły, że impotent, a ona chciała to sprawdzić. Bo byli w sanatorium i rachuby im się pomyliły. Bo która pierwsza zajdzie i się wyda, ta dostanie rodzinne mieszkanie. Bo robili razem bilans roczny i tak jakoś wyszło.
Serio, nie wszyscy zostaliśmy poczęci dlatego, że się starzy kochali i chcieli mieć dziecko. Sporo z nas żyje z przyczyn równie głupich co metry kwadratowe mieszkania. Warto się nad tym zastanowić, odgrzebać w głowie niezbyt chwalebne poszlaki i pamiętać, że to wszystko działo się jedno-dwa pokolenia temu. I jak ktoś koniecznie musi rzucać kamieniem, to niech zacznie od mamy, babci albo cioci, co aktualnie jest działaczką kółka różańcowego. Amen.
Wednesday, 16 November 2016
Uczyć po ludzku
(Zrecyklowane z maja).
Mam pomysł na reformę szkolnictwa i politykę prorodzinną w jednym. Potrzebny będzie (na szkołę na rok): 1 arkusz papieru A0, 1 ołówek, 1 gumka do zmazywania. Stołek - wieloletni.
Cel ćwiczenia: żeby uczniowie, nauczyciele i rodzice (tak, kurwa, w tej właśnie jebaniutkiej kolejności) zawsze wiedzieli, co się i kiedy będzie działo.
Co robić: nanieść na arkusz kalendarz całego roku szkolnego. Zaznaczyć wszystkie wydarzenia poza planem lekcji i poza zajęciami stałymi typu koła zainteresowań. Czyli: wycieczki, zielone szkoły, zawody, przedstawienia, wymiany itd. - wszystko, co się dzieje na poziomie klasy lub szkoły. Dla każdego podawać godzinę rozpoczęcia i zakończenia plus osobę odpowiedzialną i jej nr telefonu. Aktualizować codziennie.
(Konsekwencje dla kadry za nienanoszenie na bieżąco informacji na arkusz: wykasowane ze względu na drastyczność. Chwilowo.)
Mam pomysł na reformę szkolnictwa i politykę prorodzinną w jednym. Potrzebny będzie (na szkołę na rok): 1 arkusz papieru A0, 1 ołówek, 1 gumka do zmazywania. Stołek - wieloletni.
Cel ćwiczenia: żeby uczniowie, nauczyciele i rodzice (tak, kurwa, w tej właśnie jebaniutkiej kolejności) zawsze wiedzieli, co się i kiedy będzie działo.
Co robić: nanieść na arkusz kalendarz całego roku szkolnego. Zaznaczyć wszystkie wydarzenia poza planem lekcji i poza zajęciami stałymi typu koła zainteresowań. Czyli: wycieczki, zielone szkoły, zawody, przedstawienia, wymiany itd. - wszystko, co się dzieje na poziomie klasy lub szkoły. Dla każdego podawać godzinę rozpoczęcia i zakończenia plus osobę odpowiedzialną i jej nr telefonu. Aktualizować codziennie.
(Konsekwencje dla kadry za nienanoszenie na bieżąco informacji na arkusz: wykasowane ze względu na drastyczność. Chwilowo.)
Bachor w windzie
(Zrecyklowane z kwietnia).
Co zrobić z nadaktywnym dzieciakiem w pełnej ludzi hotelowej windzie, która zatrzymuje się co piętro?
Na poziomie amatorskim oczywiście pilnować, trzymać i napierdalać: nie dotykaj, odsuń się, nie dotykaj mówię, stój spokojnie bo dam w dupę, i tak dalej, i tak dalej, till bitter end.
Na poziomie mistrzowskim: zaangażować gówniarza w otwieranie i zamykanie drzwi przed/za każdym wsiadającym. Otwórz pani... świetnie, teraz poczekaj, pan wsiada... zamknij za panem. Bardzo dobrze, kapitanie! Lotsa fun dla dzieciaka i dla pasażerów windy też, a gadania wcale nie więcej. Szacun dla jednego taty, który to wymyślił
Co zrobić z nadaktywnym dzieciakiem w pełnej ludzi hotelowej windzie, która zatrzymuje się co piętro?
Na poziomie amatorskim oczywiście pilnować, trzymać i napierdalać: nie dotykaj, odsuń się, nie dotykaj mówię, stój spokojnie bo dam w dupę, i tak dalej, i tak dalej, till bitter end.
Na poziomie mistrzowskim: zaangażować gówniarza w otwieranie i zamykanie drzwi przed/za każdym wsiadającym. Otwórz pani... świetnie, teraz poczekaj, pan wsiada... zamknij za panem. Bardzo dobrze, kapitanie! Lotsa fun dla dzieciaka i dla pasażerów windy też, a gadania wcale nie więcej. Szacun dla jednego taty, który to wymyślił
Kiedy nie ma ojca
[pisane na pełnej kurwie, z obserwacji po basenie]
Zastanawiam się, co myślą te wszystkie matki synów spod znaku "zobacz jak wyglądasz", "NO DAJ JA TO ZROBIĘ" i "nie biegaj mówię nie biegaj". Jak przewidują dalszy los swoich wychuchanych ofiar? Bo ja to widzę tak:
Może 10% się zbuntuje na tyle wcześnie, żeby wyjść na ludzi. Cała reszta wyrośnie na pizdusiów przekonanych, że kobieta jest od tego, żeby na zmianę ograniczać, upokarzać i wyręczać.
I po co to komu...?
Zastanawiam się, co myślą te wszystkie matki synów spod znaku "zobacz jak wyglądasz", "NO DAJ JA TO ZROBIĘ" i "nie biegaj mówię nie biegaj". Jak przewidują dalszy los swoich wychuchanych ofiar? Bo ja to widzę tak:
Może 10% się zbuntuje na tyle wcześnie, żeby wyjść na ludzi. Cała reszta wyrośnie na pizdusiów przekonanych, że kobieta jest od tego, żeby na zmianę ograniczać, upokarzać i wyręczać.
I po co to komu...?
Pilne: spragnionych napoić
(Zrecyklowane z czerwca).
Spożywczy w sobotę. Dwie kasy zajęte, trzecia wolna, ale pani liczy paragony. Podchodzę z koszykiem i dzieciakami. Pani grzecznie informuje, żeby jednak iść do innej kasy. Idziemy, czekamy. Tymczasem do wolnej kasy podchodzi czterech młodych po pracy, z piwem w koszyku. Pani odkłada paragony i kasuje natychmiast, z uśmiechem. I ja ją nawet rozumiem, mężczyzna pan stworzenia, piwo sprawa życiowa.
Tylko jak potem słyszę, że muszą przyjść feministki, żeby wyzwolić spod męskiej dominacji i dać parytet, to nie, nie tędy.
Spożywczy w sobotę. Dwie kasy zajęte, trzecia wolna, ale pani liczy paragony. Podchodzę z koszykiem i dzieciakami. Pani grzecznie informuje, żeby jednak iść do innej kasy. Idziemy, czekamy. Tymczasem do wolnej kasy podchodzi czterech młodych po pracy, z piwem w koszyku. Pani odkłada paragony i kasuje natychmiast, z uśmiechem. I ja ją nawet rozumiem, mężczyzna pan stworzenia, piwo sprawa życiowa.
Tylko jak potem słyszę, że muszą przyjść feministki, żeby wyzwolić spod męskiej dominacji i dać parytet, to nie, nie tędy.
Bufet raz, bufet dwa
(Zrecyklowane z sierpnia).
W ramach sezonu ogórkowego przewalała się przez internety fala czegośtam na temat karmienia dzieci piersią. Jedni że nie wolno w miejscach publicznych, drudzy - "sami jecie w miejscach publicznych". Jedni że zgorszenie i nieestetycznie, drudzy - że Maria na obrazach z bufetem na wierzchu i tłuściutkim Jezuskiem to im nie przeszkadza. A ja się nieco dziwię.
Odkarmiłam klasycznie 4 człowieki; jedne do lat 3, inne tylko do 1,5. Ssały wszędzie gdzie to było potrzebne - w podróży, w restauracji, na ławce w parku, w samolocie, w kościele i u znajomych. Rekord to chyba sztolnia uranowa w Kletnie, w trakcie zwiedzania. I jakoś nikt, ale to nikt nie zwrócił mi uwagi ani nie obruszył się, że mu to przeszkadza. Nadmienię, że nie działo się to przez pierwszą wojną burską, tylko w latach 2004-2014.
Nawet moja nieszczególnie że tak powiem hipisowska rodzina miewała może pytania z zaprzeszłej epoki w stylu "ale czy ona nie głodna, ale czy jej butelki nie kupić", natomiast obyczajowo fakt karmienia piersią przyjęli bez większych zgrzytów - na tyle, że szybko potraktowali mnie jak krowę w krajobrazie rodzimym, stąd wiele zdjęć z imprez familijnych z tamego czasu określam jako neszynal dżiografiki.
W ramach sezonu ogórkowego przewalała się przez internety fala czegośtam na temat karmienia dzieci piersią. Jedni że nie wolno w miejscach publicznych, drudzy - "sami jecie w miejscach publicznych". Jedni że zgorszenie i nieestetycznie, drudzy - że Maria na obrazach z bufetem na wierzchu i tłuściutkim Jezuskiem to im nie przeszkadza. A ja się nieco dziwię.
Odkarmiłam klasycznie 4 człowieki; jedne do lat 3, inne tylko do 1,5. Ssały wszędzie gdzie to było potrzebne - w podróży, w restauracji, na ławce w parku, w samolocie, w kościele i u znajomych. Rekord to chyba sztolnia uranowa w Kletnie, w trakcie zwiedzania. I jakoś nikt, ale to nikt nie zwrócił mi uwagi ani nie obruszył się, że mu to przeszkadza. Nadmienię, że nie działo się to przez pierwszą wojną burską, tylko w latach 2004-2014.
Nawet moja nieszczególnie że tak powiem hipisowska rodzina miewała może pytania z zaprzeszłej epoki w stylu "ale czy ona nie głodna, ale czy jej butelki nie kupić", natomiast obyczajowo fakt karmienia piersią przyjęli bez większych zgrzytów - na tyle, że szybko potraktowali mnie jak krowę w krajobrazie rodzimym, stąd wiele zdjęć z imprez familijnych z tamego czasu określam jako neszynal dżiografiki.
Pamiętam tylko
jeden przypadek, kiedy przypięty do mnie ssak kogoś zastanowił - nie na
zasadzie "jak ty możesz", bylko bardziej "a to u was tak wolno???". Był
to kolega świeżo wrócony po dłuższym pobycie w USA, głównie w NYC. No i
tak myślę, że cały ten szum wkoło karmienia stamtąd pochodzi; nie jest
to nasz, europejski problem, tylko import z kraju, który - pamiętajmy -
potrafił spierdolić kawę, z pizzy zrobić fast fooda, a obyczaje (te
prawdziwe, nie te deklarowane) ma zdefiniowane mniej więcej tak, żeby i
purytanin, i chasyd [rodzaje męskie nieprzypadkowe] byli
zadowoleni. I kurwa mać, czy naprawdę musimy do tego równać, a raczej
zawracać???
Rzeczony kolega był również mocno zdziwiony, że w Polsce na basenie facet może pływać w "speedos". Więc apeluję: panowie, jak nie chcecie od jutra wchodzić do wody wyłącznie w szarawarach, bo kogoś mógłby niezdrowo podniecić cień zarysu ptaka, to w zamian pozwólcie bachorom pożywiać się gdzie popadnie. Panie, wy też nie dajcie się nabrać na obyczajowy postęp zza wielkiej wody, bo to tylko cienka pozłotka na grubej warstwie zamordyzmu ojców założycieli, przy których wujek Wiesiek z księdzem proboszczem wyszliby na luzaków. Nie importujmy amerykańskich obyczajów, jeśli nie chcemy procesów o molestowanie koleżanki, którą kolega przepuścił w drzwiach. Bo nic już wtedy nie pomoże tłumaczenie, że drzwi ciężkie, a chłop w rękach słaby.
Rzeczony kolega był również mocno zdziwiony, że w Polsce na basenie facet może pływać w "speedos". Więc apeluję: panowie, jak nie chcecie od jutra wchodzić do wody wyłącznie w szarawarach, bo kogoś mógłby niezdrowo podniecić cień zarysu ptaka, to w zamian pozwólcie bachorom pożywiać się gdzie popadnie. Panie, wy też nie dajcie się nabrać na obyczajowy postęp zza wielkiej wody, bo to tylko cienka pozłotka na grubej warstwie zamordyzmu ojców założycieli, przy których wujek Wiesiek z księdzem proboszczem wyszliby na luzaków. Nie importujmy amerykańskich obyczajów, jeśli nie chcemy procesów o molestowanie koleżanki, którą kolega przepuścił w drzwiach. Bo nic już wtedy nie pomoże tłumaczenie, że drzwi ciężkie, a chłop w rękach słaby.
Demokracja inaczej
Ale czemu się dziwić, że Trump, że PiS albo że Brexit?
Lepiej będzie zauważyć, ile mamy wkoło siebie ludzi nieprzesadnie mądrych albo z jakąś zadrą w rodzaju homofobii, albo tylko z podejściem "ohoho, niech IM ktoś pokaże". Po prostu podliczyć do kupy pijanego wujka Zenka "żydy-do-gazu", ciocię radiomaryjną, sąsiada we flajersie; przemóc się i posłuchać żuli pod biedronką, babin pod przedszkolem i tak dalej. Dodać do tego niemały odsetek ludzi "ze swojej sfery", którzy jednakowoż skręcili w oszołomstwo, bo pochodzą z Przemyśla albo naczytali się pierdół o szczepionkach, względnie zamarzyła im się obrona terytorialna jako sposób na kryzys wieku. Przemnożyć przez współczynnik, wyciągnąć wnioski.
W wersji amerykańskiej - spojrzeć na white trash, tysiące sad losers, którzy ważą o 30 kg więcej od Trumpa i w dodatku nie stać ich ani na przeszczep włosów, ani na takie garnitury, więc dla nich jest półbogiem. Dodać pozornie rozsądnych ludzi, którzy ... (patrz wyżej - zadra) albo po prostu boją się bab. Jeśli nadal wierzy się w demokrację, to należałoby się do cholery nauczyć ściemniać głąbów i wygrywać wybory skuteczniej niż epatując słuszną racją. Jak? Ano nie wiem jak. Jakbym wiedziała, to bym może poszła do polityki.
(Moja wiara w demokrację jest mniej więcej taka, jak niegdysiejsze demokratyczne wyjazdy w Tatry. Rano Huber i ja demokratycznie ustalaliśmy, gdzie idziemy, a reszta ekipy wstawała i szła. Wszyscy przeżyli, TOPR ani TANAP nikogo nie zwoził, więc chyba było OK
Lepiej będzie zauważyć, ile mamy wkoło siebie ludzi nieprzesadnie mądrych albo z jakąś zadrą w rodzaju homofobii, albo tylko z podejściem "ohoho, niech IM ktoś pokaże". Po prostu podliczyć do kupy pijanego wujka Zenka "żydy-do-gazu", ciocię radiomaryjną, sąsiada we flajersie; przemóc się i posłuchać żuli pod biedronką, babin pod przedszkolem i tak dalej. Dodać do tego niemały odsetek ludzi "ze swojej sfery", którzy jednakowoż skręcili w oszołomstwo, bo pochodzą z Przemyśla albo naczytali się pierdół o szczepionkach, względnie zamarzyła im się obrona terytorialna jako sposób na kryzys wieku. Przemnożyć przez współczynnik, wyciągnąć wnioski.
W wersji amerykańskiej - spojrzeć na white trash, tysiące sad losers, którzy ważą o 30 kg więcej od Trumpa i w dodatku nie stać ich ani na przeszczep włosów, ani na takie garnitury, więc dla nich jest półbogiem. Dodać pozornie rozsądnych ludzi, którzy ... (patrz wyżej - zadra) albo po prostu boją się bab. Jeśli nadal wierzy się w demokrację, to należałoby się do cholery nauczyć ściemniać głąbów i wygrywać wybory skuteczniej niż epatując słuszną racją. Jak? Ano nie wiem jak. Jakbym wiedziała, to bym może poszła do polityki.
(Moja wiara w demokrację jest mniej więcej taka, jak niegdysiejsze demokratyczne wyjazdy w Tatry. Rano Huber i ja demokratycznie ustalaliśmy, gdzie idziemy, a reszta ekipy wstawała i szła. Wszyscy przeżyli, TOPR ani TANAP nikogo nie zwoził, więc chyba było OK
Ciotka Franka
To jest grób ciotki Franki. Ciotka Franka jest bardzo ważna dla mnie i
dla mojej rodziny. Jak będę miała czas, to napiszę, dlaczego bliżej mi
do ciotki Franki niż do współczesnych feministek.
Franka to w zasadzie moja cioteczna babka, czyli starsza siostra matki mojej matki, najstarsza z bodajże dziesięciorga rodzeństwa w chłopskiej rodzinie spod Lwowa. W okolicy I wojny, jako 16- czy 18-latka z wykształceniem zapewne podstawowym, wyjechała do USA do swego ojca, czyli mego pradziadka, który zarabiał tam na dokupienie pola. On zarobił i wrócił, ona została - już bez opieki ojca czy brata (bracia byli chyba za mali na wyjazd), nie przy mężu, nie w burdelu, nie w zakonie. Została, bo pracowała. Owszem, później wyszła w tej Ameryce za mąż za Rosjanina, który niestety umarł, a drugi raz za Polaka (tego co na nagrobku). Dzieci nie było, zdaje się z powodów medycznych. Z wujkiem-dziadkiem Cześkiem wrócili do Polski dopiero na starość.
Franka to w zasadzie moja cioteczna babka, czyli starsza siostra matki mojej matki, najstarsza z bodajże dziesięciorga rodzeństwa w chłopskiej rodzinie spod Lwowa. W okolicy I wojny, jako 16- czy 18-latka z wykształceniem zapewne podstawowym, wyjechała do USA do swego ojca, czyli mego pradziadka, który zarabiał tam na dokupienie pola. On zarobił i wrócił, ona została - już bez opieki ojca czy brata (bracia byli chyba za mali na wyjazd), nie przy mężu, nie w burdelu, nie w zakonie. Została, bo pracowała. Owszem, później wyszła w tej Ameryce za mąż za Rosjanina, który niestety umarł, a drugi raz za Polaka (tego co na nagrobku). Dzieci nie było, zdaje się z powodów medycznych. Z wujkiem-dziadkiem Cześkiem wrócili do Polski dopiero na starość.
Przez
całe amerykańskie życie ciotka Franka zarabiała - jakoś prosto, raczej
rękami czy głową, ale na tyle przyzwoicie, że starczało na życie, na
"bjuti palej" (jak to ponoć nazywał Czesiek) i na wysyłanie dolarów do
Polski. Nie znam dokładnej listy tego, co moja rodzina zyskała na jej
przesyłkach. Na pewno Frankowe "dulary" częściowo przyłożyły się do
tego, że moich rodziców było stać na zakup szeregówki, w której się
wychowałam. Na pewno jakiś ich odprysk był też na koncie dolarowym mojej
matki, które pozwoliła mi wyczyścić, kiedy remontowałam własny dom. Ale
poza czysto materialnym wkładem było coś jeszcze: postawa, że warto
pracować, zarabiać, gromadzić - również po to, żeby dzielić się z
innymi. Postawa przeniesiona (bo nie odziedziczona, z przyczyn jak
wyżej) - co ważne - przez kobiety w mojej rodzinie. Myślę, że awans
społeczny ciotki Franki z dziewczyny ze wsi na samodzielną pracownicę
miał na przykład pewien wpływ na to, że córki jej siostry (moja matka i
ciotka) skończyły studia i poszły pracować w wyuczonych zawodach, które
wybrały w sposób pragmatyczny, a nie romantyczny. Taka prosta prawda, że
kobieta idzie do pracy, żeby mieć swoje pieniądze, to już dla mnie była
sprawa oczywista.
No więc jak patrzę na zdjęcia Franki, wcale nie babochłopa z wąsem, tylko ładnej, eleganckiej niewiasty, to myślę, że kobiecie naprawdę wystarczą prawa człowieka i od tego punktu dajemy już sobie radę.
(No dobrze, przydaje się też rodzina, która nie połamie człowiekowi w dzieciństwie skrzydeł ani kręgosłupa, ale to zupełnie oddzielny wątek i wcale nie tylko kobiecy.)
No więc jak patrzę na zdjęcia Franki, wcale nie babochłopa z wąsem, tylko ładnej, eleganckiej niewiasty, to myślę, że kobiecie naprawdę wystarczą prawa człowieka i od tego punktu dajemy już sobie radę.
(No dobrze, przydaje się też rodzina, która nie połamie człowiekowi w dzieciństwie skrzydeł ani kręgosłupa, ale to zupełnie oddzielny wątek i wcale nie tylko kobiecy.)
Kurwamacierzyństwo
Zmieniasz pieluchy. Karmisz. Padasz na ryj ze zmęczenia. Co gorsza -
odpowiadasz na pytania. Bez końca. Jeden raz, drugi, trzeci, czwarty.
Toniesz w chaosie rzeczy i żądań nie do pogodzenia. Myślisz, że to
kompletnie bez sensu, nigdy się nie skończy i nigdy nie będziesz tego
robić wystarczająco dobrze. Ze zmęczenia nie potrafisz dokończyć zdania.
Nic się nie zmienia, całe twoje działanie grzęźnie w bezpostaciowej
magmie i nic z niego nie wynika.
A potem jest rysunek z zadziwiająco dobrym ujęciem postaci albo perspektywy (nie umiesz tak rysować). Potem jest bachor bez wysiłku stojący na rękach (nigdy ci się to nie udało). Potem słyszysz, jak gra z pamięci melodię, którą ktoś puścił tylko raz (ale jak to możliwe?). Piecze ciasto z przepisu z gazety. Wymyśla, że zrobi hamburgery, kupuje składniki i robi. Zjeżdża z uśmiechem na ryju z górki, na której ty ledwo opanowujesz narty. Pływa na surfingu. Hoduje patyczaki. Wygrywa z tobą w szachy.
Potem jedziesz jako opieka na wioskowego hubertusa, gdzie bachor zgarnia w swojej kategorii drugie miejsce, do roboty masz tyle, żeby bić brawo, przypilnować kurtki i nie schlać się za wcześnie grzanym winem. Patrzysz ze współczuciem na tych wszystkich ludzi z maluchami, którym brakuje rąk do opanowania stada. I odkrywasz, że radość z rodzicowania zaczyna się gdzieś tam, gdzie dziecko robi się lepsze od ciebie.
A potem jest rysunek z zadziwiająco dobrym ujęciem postaci albo perspektywy (nie umiesz tak rysować). Potem jest bachor bez wysiłku stojący na rękach (nigdy ci się to nie udało). Potem słyszysz, jak gra z pamięci melodię, którą ktoś puścił tylko raz (ale jak to możliwe?). Piecze ciasto z przepisu z gazety. Wymyśla, że zrobi hamburgery, kupuje składniki i robi. Zjeżdża z uśmiechem na ryju z górki, na której ty ledwo opanowujesz narty. Pływa na surfingu. Hoduje patyczaki. Wygrywa z tobą w szachy.
Potem jedziesz jako opieka na wioskowego hubertusa, gdzie bachor zgarnia w swojej kategorii drugie miejsce, do roboty masz tyle, żeby bić brawo, przypilnować kurtki i nie schlać się za wcześnie grzanym winem. Patrzysz ze współczuciem na tych wszystkich ludzi z maluchami, którym brakuje rąk do opanowania stada. I odkrywasz, że radość z rodzicowania zaczyna się gdzieś tam, gdzie dziecko robi się lepsze od ciebie.
Subscribe to:
Posts (Atom)