Kupując kawę i gumki na Orlenie, dorzuciłam impulsowo płytę Golców z kolędami.
Cenię sobie Golcowe nagrania kolęd sprzed kilkunastu lat za proste i niekombinowane interpretacje, podkręcone góralską energią i instrumentami. "Bóg się rodzi" słabe, bo górale nie umieją w poloneza, ale cała reszta zawsze mi cieszyła ryja. Dzieciaki na tym uczyłam kolędowania, więc nietrudno sobie wyobrazić, że tamte płyty się mocno sfatygowały. Dlatego bez większej refleksji sięgnęłam po nową. Widziałam, że na okładce coś piszą o papieżu, ale myślałam, że to taki marketingowy trybucik. Tymczasem jest to...
Koszmar.
Śpiew mocno starszego Wojtyły (rzecz do przyjęcia na prywatnej imprezie - usłyszelibyście mego byłego teścia...) zmiksowany z nadal fajnym, ale z konieczności wypłaszczonym wykonaniem uOrkiestry daje w sumie efekt zombie z chórkiem i syntezatorem.
Saturday, 19 December 2020
Mogli go kurwa nagrać jak żył
Thursday, 3 December 2020
Co o smokach sądzi filozof, a co inżynier
Pani profesor Magdalena Środa napisała na Facebooku coś takiego:
Monday, 30 November 2020
Czy nie można inaczej?
Strajk Kobiet prowokuje policję i używa brzydkich słów, a taka Lempart to już w ogóle straszna baba. Thunberg krzyczy, zasadniczo powinna być w szkole i czy aby ktoś nią nie manipuluje? Margot jest przegięta/y, nieakceptowalna/y dla masowego odbiorcy. Czy nie można inaczej?!
W takich sytuacjach przychodzą mi na myśl szpitale dziecięce. 40-50 lat temu oddawało się dzieciaka jak psa do lecznicy, odwiedziny były ograniczone - personel jasno dawał do zrozumienia, że rodzice tylko przeszkadzają. Teraz (no dobrze - w stanie przedcovidowym) można być z dzieckiem prawie cały czas. Samo się to nie stało; zmianę wywalczyły matki wariatki, nie dając się wyrzucić, wykłócając z personelem, drzemiąc na krzesełkach i nosząc dobytek w reklamówkach. Czy nie można było inaczej? - nie wiem, ale one to zrobiły, a np. moi rodzice nie.
Dlatego szanujmy te wszystkie dziwne osoby, które walczą o ważne sprawy tak, jak umieją. Po pierwsze - jeśli im się uda, to też skorzystamy (nie ograniczą nam praw i może nawet nie wyginiemy jeszcze). Po drugie - osoby ponoć mądrzejsze, bardziej właściwe i na miejscu (politycy, naukowcy, psychologowie) nie umieją zadziałać tak, żeby ich słuchano.
Sunday, 22 November 2020
Jesteś Paszczakiem
Na przykład wracasz w niedzielne popołudnie do domu z imprezy rodzinnej (całkiem OK jak na imprezę rodzinną) i masz dwa wyjścia: albo zrobisz wszystko, co jest do zrobienia, i padniesz - albo każesz najmłodszej ustawić buty na półce, następnej poukładać rzeczy w kuchennej szufladzie, następnej rozwiesić pranie, a najstarszej zapakować surowce. Wtedy, jak sama szybko umyjesz walające się kalosze i ułożysz rzeczy w lodówce, to zdążysz jeszcze odpisać na maile i może nawet trochę odpocząć.
Jesteś pierdolonym Paszczakiem z Muminków, ot co.
"Nagle przyszło mu na myśl, że wszystko, co robi, nie jest niczym innym, jak tylko przenoszeniem rzeczy z jednego miejsca na drugie albo mówieniem, gdzie one powinny stać, i przez krótką chwilę olśnienia zastanawiał się, co by się stało, gdyby dał temu spokój".
Friday, 23 October 2020
Baskowanie na Kroplówkach
Było takie lato bardzo dawno temu, kiedy koledzy - a z nimi mój świeżo poślubiony - wybrali się do Zakopanego, żeby trochę łazić po górach, a trochę grać. Mieli przezajebisty zespół folkowy z elementami szantowania, zwał się Slainte - po którym zostało więcej wspomnień niż nagrań, więc musicie mi uwierzyć na słowo.
Koncepcja wyjazdu była taka, że co drugi dzień chodziliśmy w góry, a w co drugi panowie za dnia mieli próbę, o 20 wychodzili na Krupówki i dawali show do 22. Okazało się to świetnym modelem, bo przyciągali znacznie więcej ludzi, niż zmęczeni grajkowie smęcący dzień w dzień od rana do wieczora. Futerał na skrzypce wypełniał się ładnie i szybko. Po 22 towarzystwo (znaczy zespół i osoby towarzysząco-pasożytujące, takie jak ja) udawał się do z góry upatrzonej knajpy, gdzie w toalecie męskiej następowało przeliczenie i sprawiedliwy podział gotówki, przy czym o klepaki z dna futerału grali w marynarzyka. No, a potem się to przepijało. Towarzystwo było pod koniec studiów i w większości już trochę pracujące, więc na noclegi w Zakopanem i podstawowe żarcie przywieźliśmy środki ze sobą; pieniądze z grania szły na rozrywkę. A ja, świeża żona, chętnie w tej rozrywce uczestniczyłam.
Nie wszystko było różowe. Przygotowanie "Żegnaj, Nowa Szkocjo" na głosy trwało na przykład kilka godzin pewnego przedpołudnia, mieszkaliśmy wszyscy razem, na zewnątrz padał deszcz i zupełnie nie miałam dokąd uciec, więc będę to pamiętać już raczej do śmierci. W pogodne dni, kiedy trwała próba, chodziłam po chleb, piwo i konserwy, w ogóle byłam ogromnie uczynna, byle daleko. No ale na granie szłam zawsze, bo za każdym razem czuło się niesamowity power. Irlandzki folk to już wtedy była bardzo, bardzo moja muzyka i mogłam jej słuchać w nieskończoność. Zresztą koledzy nie byli ortodoksyjni i potrafili podkręcić publikę melodią z "Janosika" albo zwrotką naprędce dorobioną do "Star of the County Down". A wiecie, że jak motyw z "Misia Uszatka" zagrać szybko i z ozdobnikami, to wychodzi tzw. irlandzka wersja eksportowa?
Od tamtego lata i od tych wszystkich pieniędzy, które pomagałam przebalować, mam takie postanowienie, że jak ktoś gra na ulicy i mi się to podoba, to zawsze, ale to zawsze wrzucam pieniądza, i to nie groszaki. Nie każdemu grajkowi - staram się podejść do sprawy szczerze i uczciwie: jeśli czyjeś granie sprawiało mi radość, to nawet ostatnie 5 albo i 10 zł z portfela poleci do futerału, kapelusza czy tam innego pudełka "zbieram na piwo".
Nikt nas tu nie lubi
Wednesday, 7 October 2020
"Ognie na skałach" Ziemkiewicza jako powieść feministyczna
Przeczytałam niedawno tę powieść Ziemkiewicza chyba piąty raz i jejku, jaka ona jest dobra - na paru poziomach. Dobra jako fantasy, w której klimat i logika przedstawionego świata ładnie się zapinają w mojej głowie. Dobra jako nienachalny pastisz cyklu wiedźmińskiego, bo główny bohater - cechowy najemnik - mówi wyraźnie, że nie, nie ma takiego zawodu jak zabójcy potworów, taki cech nie istnieje, to plotki i legendy (a na koniec odprawia cechowego barda w śliwkowym kapeluszu z piórkiem, ha, ha). Ogromnie pasuje mi ten bohater, taki everyman w stylu Pirxa, z delikatnie zarysowaną osobliwością. Natomiast fragment objaśniający, jak z gromady świeżo zaciągniętych żołnierzy wybrać dziesiętników, to jeden z moich ulubionych poradników pracy z ludźmi.
Główny motyw fabularny (jeśli obrać go z magiczno-feudalnego sztafażu) to czytelny obraz rozkładu małżeństwa - powtórzony przez Ziemkiewicza dużo dosadniej w "Ciele obcym". Bez spoilerów można tę fabułę streścić tak: młody książę wyzwolił (bo tak sobie wymyślił) księżniczkę z niewoli (ale i nauki) u maga w lodowej wieży, przywiózł i się z nią ożenił. Niestety - nie sprawdziła się ani jako żona, ani jako pani na księstwie, a potem było coraz gorzej.
I tu dochodzimy do warstwy, którą w "Ogniach..." zobaczyłam dopiero niedawno - warstwy, którą można nazwać feministyczną (choć może jest po prostu logiczna): głupio się stało, że świat stracił potencjalnie dobrą magiczkę, a zyskał marną księżną. Nie mam pojęcia, czy autor miał(by) na myśli coś takiego, bo w ostatnich latach słynie z poglądów raczej konserwatywnych i w ogóle pieprzenia głupot, ale niczego nie ujmuje to powieści, którą zobaczyłam właśnie tak: dalece nie każde wyzwalanie księżniczki ma sens.
https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4636/ognie-na-skalach
Tuesday, 6 October 2020
Okupaściema
Saturday, 26 September 2020
Pułapki (prawie) dwujęzyczności
Tak mi się w życiu złożyło, że znam rosyjski, ale głównie w mowie i na poziomie życiowym, a nie technicznym. Przyczyna takiego stanu rzeczy to moment, kiedy się uczyłam - przedszkole - i to, że potem nigdy nie musiałam używać rosyjskiego w pracy.
No więc były takie dwa zdarzenia ostatnio i jedno dawniej.
Jedno to że szłam na pociąg bardzo zamyślona, aż tu przy samej stacji w Kątach zaczepił mnie pan w stroju roboczym pytaniem: MAHAZIN? PRODUKTY? Wiecie jak to jest: "nie gadam w obcym języku, to spróbuję powiedzieć w swoim prosto, wolno i wyraźnie, może się uda". Na co, z głębi zamyślenia, odpowiedziałam odruchowo: Pajdiosztie tuda, mietrow dwiestie, sliewa budiet magazin. I w tym momencie panu zmieniła się optyka całkowicie, bo dopytał co prawda pełnym zdaniem, ale ze słyszalną niewiarą w moją wiedzę o topografii miasteczka: No wy znajetie, produkty tam budut? Wtedy dopiero ogarnęłam kontekst tej sytuacji i wyjaśniłam: Da, magazin niebal'szoj, no produkty jest', chlieb, syr, kołbasa, piwo, wsio takoje. Pan chyba mi uwierzył i poszedł. Ale nie całkiem przekonany.
Drugie dziś w aptece. Dwie panie Ukrainki chciały kupić lekarstwo na gardło, miały nazwę wyszukaną w smartfonie, ale pani magister nie potrafiła jej odczytać. No to przeczytałam jej fonetycznie nazwę i składniki aktywne i doprecyzowałam z paniami, co to ma być i na co, a potem przetłumaczyłam paniom odpowiedź, że w Polsce niestety tego leku nie ma. Jedna z pań została szukać zastępnika, a druga zapytała mnie, czy może daję lekcje polskiego. Odpowiedziałam, że nie, nie jestem nauczycielką i zasadniczo nie znam się na uczeniu, ale zapytam sąsiadkę polonistkę, a w ogóle to nieszczególnie umiem czytać i pisać po ukraińsku... Na co pani zapytała: A po pol'ski pisat' umiejetie? TADAM. (Historyjka ma happy end, bo kiedy już - jak wyżej - ogarnęłam dysonans poznawczy, to wyjaśniłam, że ja tu mieszkam (jak ta żaba z dowcipu), a potem skontaktowałam panią z sąsiadką polonistką, która daje lekcje obcokrajowcom).
A dawniej była taka sytuacja, która co prawda niesamowicie robi mi na ego, ale nic z niej poza tym nie wynika. Otóż cirka 15 lat temu, w trakcie Dni Fantastyki we Wrocławiu, pomogłam koleżance Ewie Skórskiej ogarnąć hotel dla pisarza Bielanina, którego Ewa była tłumaczką na polski. No i ten pisarz zaprosił nas potem na piwo, gadaliśmy sobie fajnie na dziedzińcu Więziennej, i po drugiej kolejce powiedział, że ma taki pomysł tłumaczenia polskich pisarzy fantasy na rosyjski i czy bym się nie podjęła. I za wuja nie chciał mi uwierzyć, że ja ledwo bukwy składam :(
Friday, 18 September 2020
Usiłowanie zabójstwa [nieprzyjemne rzeczy o babach]
Parę lat temu Internety obiegł cytat z podręcznika Wędrując ku dorosłości. Wychowanie do życia w rodzinie dla uczniów klas V-VI szkoły podstawowej, red. Teresa Król:
"Ginekolog to nie dentysta - regularne kontrole w Waszym wieku nie są konieczne. Jeśli dziewczyna czuje się zdrowo i ma kogoś zaufanego, kto odpowie na pytania czy rozwieje jej wątpliwości (najlepiej, by była to mama), wizyta jest niepotrzebna".
No więc uważam, że publikowanie i szerzenie takich poglądów w hipotetycznej Rurytanii byłoby śmieszne albo zacofane, natomiast w Polsce powinno być traktowanie jak usiłowanie zbiorowego zabójstwa. Dlaczego? Bo wciąż jesteśmy krajem, do którego ginekolodzy przyjeżdżają obejrzeć raka szyjki macicy w takim stadium, którego u siebie już raczej nie widują (jako że gros bab robi tam cytologię co roku, po czym "na pniu" leczy się to, co ewentualnie wykryto). Bo...
...w szpitalu w Tarnowskich Górach wycięto 60-letniej kobiecie guz (chyba jajnika) o wadze 24 kg. Pani nie była u ginekologa od lat 20.
Co to ma wspólnego z WDŻ i zaleceniami dla nastolatek? Wszystko. Zwyczaje zdrowotne wyrabia się najskuteczniej w wieku nastolatkowym. I w tymże wieku najlepiej nauczyć się chodzenia do ginekologa raz w roku, egzekwowania USG i cytologii - nawet "jeśli dziewczyna czuje się zdrowo i ma kogoś zaufanego" - i oczekiwania, że jak coś boli, to lekarz znajdzie przyczynę i ją usunie. Zaufana mama nie rozpozna ani nie wyleczy nadżerki, endometriozy czy guza na jajniku. A poza tym - jak wyżej: nawyk, że potrzebujemy ginekologa, a nie tylko dentysty czy fryzjera, przyda się za 20, 40, 60 lat.
Tuesday, 1 September 2020
Rise a mom
Pamiętam dobrze sierpień 2004, bo był bardzo podobny do tegorocznego: pierwsze 3 tygodnie cholernie gorące, a potem przeszedł front, po którym zrobiło się - na zmianę - późnoletnio i 20-stopniowo albo wczesnojesiennie i deszczowo.
Pamiętam bardzo dobrze, bo w te upały, pod koniec pierwszej ciąży, jeździłam codziennie do pracy - raz, że chciałam podomykać sprawy, a dwa, w pracy była klimatyzacja. Co więcej, jeździłam dość wcześnie rano, żeby uniknąć gorąca w autobusie. Potem czasem padałam na biurową kanapkę przy sekretariacie, koło akwarium, nawet zdarzało mi się na niej przysnąć. A że chodziłam po biurze raczej boso, w ciążowych bojówkach i którejś z wielkich burych koszul, to kolega rzucił coś o menelach (ale tak życzliwie). W każdym razie pracowałam, pokładając się czasem, do upalnego piątku, w upalną sobotę powlokłam się jeszcze do galerii po ostatnie zakupy przeddzieckowe, a w niedzielę po południu - w trakcie frontu pogodowego, który kończył tamto lato - wylęgła się Magdalena. Kiedy wychodziłam z nią 3 dni później ze szpitala na Brochowie, to tą samą windą zjeżdżał z dyżuru zmęczony doktor Wesoły Robert. Dowiedziałam się od niego, że to typowe, że się dzieci rodzą, kiedy przechodzi front.
W każdym razie upalne lato przeszło w coś łagodniejszego i bardzo miłego do przeżywania początków macierzyństwa, a ja wyszłam ze szpitala jako całkiem nowa osoba, która dopiero stara się zrozumieć, w co się wpakowała...
I tak od 16 lat.
Tytuł inspirowany tym: https://youtu.be/PX5Bi-6jqe4
Sunday, 23 August 2020
Rodzina to...?
Na dalekim marginesie dyskusji o sytuacji osób homoseksualnych w Polsce AD 2020: groźba wyrzucenia z domu wydaje się być w naszej tradycji bardzo popularnym straszakiem na wszelkie zachowania niespełniające oczekiwań rodziców - homoseksualizm (pedała w domu trzymać nie będę), młodzieńczy seks i ryzyko ciąży (z bachorem mi się tu nie pokazuj), niewystarczające osiągnięcia w nauce (jak nie zaliczysz, to się wynoś). Patrząc na to, co niejedna rodzina robi dorastającym dzieciom, zanim zdecydują się wyprowadzić -- może lepiej będzie, jak te groźby będą nie tylko częściej i skuteczniej realizowane, ale nawet stosowane zapobiegawczo?
Thursday, 20 August 2020
Californication
"I live 1500 feet from the evacuation line, which is 4 miles from the actual fire. My car is packed with camping gear. I might drop out from this call for a while because I'm sitting on the radio, helping some people evacuate."
Wyjaśnienie: pożary w Kaliforni, kolega z pracy zasunął takiego smalltalka na początku spotkania służbowego wczoraj. Zapytałam, czy jest szansa to ugasić, czy trzeba czekać na deszcz. Uśmiechnął się i wyjaśnił, że deszcz będzie w listopadzie.
Tuesday, 18 August 2020
Mieszkamy w Bejrucie
Eksplozja saletry amonowej w stolicy Libanu uświadomiła mi, że wszyscy mieszkamy w Bejrucie. Wybuch w porcie, bo od kilku lat leży w nim coś niebezpiecznego, z czym nie wiadomo, co zrobić? - tak się dzieje, kiedy państwo NIE DZIAŁA. Liban, wiecie, taki kraj, który ma wodociągi, ale woda nie nadaje się do picia - można przegotować, a najlepiej kupić butelkowaną. Chyba że jest się bogatym i ma się własne ujęcie albo filtry. ("Chyba że jest się bogatym" to generalnie mantra niedziałającego państwa, bo bogaci raczej nie mieszkają blisko portów, gdzie jest brudno, głośno i śmierdzi).
A co to ma wspólnego z naszą piękną ojczyzną? Ano to, że cała Polska żyje tęczowymi flagami, za które dzielna policja ściga albo nie. Tymczasem Biebrzański Park Narowody płonął na paru tysiącach ha, prawdopodobnie od wypalania traw czy niedogaszonego ogniska drwali, ale nie dało się ustalić sprawcy. Tymczasem do Baryczy spłynęło jakieś gówno i nie udało się ustalić skąd - czyli w każdej chwili może spłynąć znowu. Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem za drakońskimi karami dla cienko przędących i niedouczonych rolników, tylko za dotarciem do nich i uniemożliwieniem powtórki.
...Tymczasem co jakiś czas palą się w Polsce wysypiska, bo ktoś nie chce płacić za utylizację, i państwo (policja, sanepid, inne służby od ochrony środowiska) nic na to nie może poradzić, ponieważ NIE DZIAŁA. Kwestia czasu, kiedy zapali się coś a la port w Bejrucie.
https://www.kwantowo.pl/2020/08/05/jaka-sile-miala-eksplozja-w-bejrucie/
https://www.gov.pl/web/dyplomacja/liban
https://www.biebrza.org.pl/1148,komunikat-zbiorczy-pozar-2020
Sunday, 16 August 2020
Maria Śnieżna
Uwaga, będzie nostalgicznie.
Wielkanoc cirka 25 lat temu. Jesteśmy ze znajomymi w chałupie na Lesieniówce koło Międzygórza. Pogoda zmienna: w piątek wichura, po której w sporej części Kotliny Kłodzkiej znika prąd, co zmusza naszą wycieczkę do przeprowadzki z pokoików gościnnych na strychu do jadalni z kominkiem i prowokuje bliższą integrację z koniuszym Tadkiem, który jeszcze pojawi się w tej opowieści. Drugim efektem wichury okazuje się 20 cm śniegu, który nieco zaskakuje nas w sobotni poranek - albowiem planowaliśmy iść do kościółka na Marii Śnieżnej z koszyczkiem żarcia do poświęcenia, a po drodze zebrać kwiatki do udekorowania tego koszyczka. Brniemy zatem na Marię Śnieżną przez śnieg, a koszyczek po namyśle dekorujemy świerkowymi gałązkami. Docieramy sporo spóźnieni, ale ksiądz jest chyba pod wrażeniem naszej zaśnieżonej ekipy: wychodzi i odprawia rytuał specjalnie dla nas, a potem jeszcze oprowadza po kościele i przyległościach. Na święceniu jest trochę zabawnie - część znajomych nie bardzo wie, co robić i co odpowiadać; podtrzymanie tradycji to chyba głównie moja sprawka, bo wtedy mam jakoś tak, że chcę zostać blisko KK, ale na swoich zasadach, a nie jak rodzina każe.
W każdym razie poświęciliśmy i na Lesieniówkę wróciliśmy dumni. W niedzielę zasoby z koszyczka (i nie tylko) wylądowały na wielkanocnym stole, do którego zaprosiliśmy Tadka - zastanowił się tylko chwilkę, a potem przyniósł dwie flaszki i usiadł z nami. Było prawdziwie wielkanocnie, a przy okazji dowiedzieliśmy się sporo o życiu niezamożnych rodzin w górach trochę po II wojnie (na przykład że pstrągi - dla nas wypasione żarełko planowane na elegancki obiad pod koniec wyjazdu - mogą być synonimem biedy i najgorszego żarcia, bo bywały w potoku za domem i jak nie było co do garnka włożyć, to matka kazała iść nałowić).
No i taki to był wyjazd - kiedy się rozpogodziło, powędrowaliśmy oczywiście na Śnieżnik, robiąc na Żmijowcu serię rozebranych fotek na śniegu, z czego wyszło coś w rodzaju dokumentacji z miejsca zbrodni (wiosenne nieopalone ciało w ostrym słońcu i na tle śniegu wygląda jak trup, nawet jak masz niewiele ponad 20 lat i tzw. walory).
Teraz cięcie, sierpień 2020, upał. Wędrujemy na Marię Śnieżną z Puchaczówki sporą ekipą (całkiem inną niż tamta sprzed ćwierć wieku). Dzień jest powszedni, ale już z daleka słychać mszę z głośników. Ludzie naokoło kościoła bynajmniej w niej nie uczestniczą - przychodzą na górę i odchodzą, jedzą kanapki, sprejują się przeciw komarom albo od słońca. Wcale nie jest tak, że transmisja umiarkowanie udanych popisów wokalnych księdza ma dotrzeć do osób rozproszonych wkoło kościoła (bo wirus) - na ławkach nikogo nie ma. Kościół otaczają solidne metalowe płoty i dodatkowo barierki jak na placu budowy, zwężające dojście do minimum i obwieszone tabliczkami o tym, czego nie wolno. Nie wchodzimy; przenosimy się ze swoimi kanapkami na skałki na Iglicznej.
Nurtuje mnie ostatnio głupie pytanie, czy 20-30 lat temu postanowiłam zostać w KK, chociaż "w kruchcie" (tj. na marginesie, m.in. z powodu niemożności wytrzymania godzinnej mszy raz w tygodniu), bo ten kościół był wtedy inny, bardziej ludzki i godny, czy tylko ja byłam bardziej naiwna i nie widziałam pychy, zaborczości, zakłamania. Powyższa historia, jako jednostkowa, oczywiście niczego nie wyjaśnia.
Saturday, 25 July 2020
Dom to nie hostel (a szkoda)
Zupełnie inaczej rzecz się przedstawia, kiedy któraś pichci dla całej rodziny, robi pizzę, ciasto czy sorbet. Ba, wtedy staję przy zmywaku z pieśnią na ustach, cała dumna, że dzieć taki kreatywny. No ale te drobiazgi...?
Autentycznie nie pamiętam, jak było ze mną, kiedy lat miałam 7, 10, 13 czy 16: kończyłam działania czy zostawiałam syf po sobie? Tak czy siak - byłam jedynaczką; po jednej osobie mogłabym zbierać te kuchenne rzeczy (i analogicznie łazienkowe - niezakręconą pastę do zębów, waciki po demakijażu, ciuchy na podłodze) nawet nie bardzo narzekając. Po czterech robi się z tego pół etatu, na które nie mam zasobów. No i teoretycznie dobrze, bo nie wychowam niedorozwojów życiowych, tylko strasznie męczący jest proces wychowywania. Jakoś to można usprawnić? Zrobić magiczny myk, żeby dzieciarnia żyła tak, jak się żyje w hostelu, gdzie regulamin każe po sobie zgarniać na bieżąco?
Monday, 13 July 2020
Po moście
Przyczółek eks-mostu po stronie "radzieckiej", sądząc po napisach na murze, był miejscem wycieczkowym dla ludzi tam stacjonujących (i mieszkających). Teraz podobną rolę pełni przyczółek po stronie polskiej, sądząc po analogicznych napisach, torebeczkach strunowych i pudełkach durex.
To w sumie jest pozytywna historia - na betonie kwiaty rosną. I tak dalej.
Romantyczność
Tuesday, 23 June 2020
Ściągawka z ideologii LGBT
Odpowiedź: Jest to ideologia, według której lesbijek (L), gejów (G), osób biseksualnych (B) oraz transpłciowych (T) nie wolno zabijać, obrażać, dyskryminować, poniżać, wyśmiewać, wyrzucać z pracy (dorosłych) albo z domu (nieletnich).
Pytanie: Czy katolik potrzebuje ideologii LGBT?
Odpowiedź: Katolik nie potrzebuje ideologii LGBT, ponieważ katolikowi nie wolno NIKOGO zabijać, obrażać, dyskryminować, poniżać, wyśmiewać, a wyrzucać z pracy (dorosłych) albo z domu (nieletnich) wolno mu tylko wtedy, kiedy naruszają kodeks pracy (dorośli) lub stwarzają zagrożenie życia dla domowników (nieletni).
Pytanie: A co jeśli katolik uważa, że pewne osoby można zabijać, obrażać, dyskryminować, poniżać, wyśmiewać, wyrzucać z pracy (dorosłych) albo z domu (nieletnich), jeśli osoby te są lesbijkami, gejami, bi- albo transpłciowe?
Odpowiedź: W takim razie jest to dupa, nie katolik.
Pytanie: A czy porządny człowiek, który nie jest katolikiem, potrzebuje ideologii LGBT?
Odpowiedź: Jeśli jest porządnym człowiekiem, to nie potrzebuje, ponieważ nikogo nie będzie zabijać, obrażać, dyskryminować, poniżać, wyśmiewać, wyrzucać z pracy (dorosłych) albo z domu (nieletnich) tylko z tego powodu, że dana osoba jest lesbijką, gejem, bi- albo transpłciowa.
Pytanie: To po co jest ideologia LGBT?
Odpowiedź: Żeby chronić około 10% społeczeństwa (tyle średnio mamy lesbijek, gejów, osób bi- i trans- w populacji ludzi) przed bandytami i łajdakami (których % trudno policzyć, ale łatwo zauważyć).
--- Dodaję wersję angielską (postedytowaną) na prośbę Ojca, with best regards to his Friends
Sunday, 21 June 2020
Kto cię uczył biologii!?
Obóz był naprawdę intensywny, przez większość dnia padałam na ryj (jednocześnie zwijając się z zachwytu), a atmosfera w pokoju raczej koszarowo-akademikowa. No i zdarzyło się razu pewnego, że między jednymi a drugimi zajęciami wpadłam wziąć prysznic i chwilę odpocząć, i przemieszczałam się z łazienki na łóżko w samym ręczniku (a i to opadającym niechlujnie). Wtenczas jedna koleżanka mnie skomplementowała życzliwie: nie wierzę, po czwórce dzieci masz taką epicką dupę? Na co odpowiedziałam z głębin zmęczenia: ej, kto cię uczył biologii!?
Monday, 15 June 2020
My, DDO (Dynamiczni Drobnomieszczanie Online)
W moim bąblu społecznym nie wypada aktualnie śmiać się z:
- osób o orientacji seksualnej innej niż przeciętna,
- osób rasy innej niż biała,
- gwałtów lub pedofilii,
- Żydów,
- depresji,
- uchodźców.
W moim bąblu społecznym można aktualnie śmiać się z:
- madek i gówniaków (z wyłączeniem matki własnej),
- katolików (z wyznawców innych religii też, tylko ciszej),
- gospodyń wiejskich (chyba że ktoś jakieś zna, to wtedy nie),
- Cyganów (ale tak, żeby nikt ważny nie słyszał),
- foliarzy (z wyłączeniem aktualnych fobii i przesądów własnych),
- patologii 500+ (czyt. dowolnych osób wielodzietnych),
- Januszy, Grażyn, Sebixów i Karyn (czyt. osób wykształconych/oczytanych słabiej niż średnia bąbla).
Tuesday, 9 June 2020
Jak nie troll, to nie wiem
Ale serio, skąd w środku pola takie kloce granitu? Przychodzą do głowy 3 pomysły:
1) Ktoś coś innego z nich miał nieopodal (co? dolmen jakiś pragermański??) i zrecyklował, jak musiał umocnić mostek.
2) Droga istnieje dużo dawniej i wcześniej (przed budową A4) miała dużo większe znaczenie.
3) Po prostu mamy tu trolle.
Btw. napotkałam potem w Stróży panią siedzącą na przyzbie na podobnym bloku. Rozważałam zapytanie "Przepraszam, czemu pani siedzi na bloku granitu? Na snopku słomy się siedzi, proszę pani, na pniaku, na starym korycie - ale ten granit to, przepraszam, skąd???"
Nie zrobiłam tego i teraz mnie męczy.
Mostek jest na Mühl-Gr(aben) między Nieder Struse a Gr(oss) Peterwitz.
Schmellwitzer Mühle
Zdaje się, że już wiem, czemu młyn był "Schmellwitzer": bo kiedy go budowano, stał na lewym (chmielowskim) brzegu Strzegomki. Od Chmielowa (Schmellwitz) został oddzielony sztucznie przekopanym kanałem do regulacji przepływu (czarna krecha na mapie). Teraz tym kanałem płynie główny nurt (na ostatnim zdjęciu), a stary bieg rzeki został bagienkiem.
Weryfikacja tej teorii wymaga znalezienia jazu na południe od młyna, czyli jeszcze jednej wycieczki w błoto i pokrzywy.
A równolegle ciekawi mnie, jakim kuzynem Czerwonego Barona był ostatni pan na Schmellwitz?
Seks w trybie IKEA
(Właściwie to miałam się pochwalić, że kupiłam fajne krzesło do pracy w BRW, które jest sklepem z meblami, a nie sposobem na spędzanie czasu).
Wednesday, 3 June 2020
Wstyd alternatywny
Friday, 22 May 2020
To potrwa
Absolutnie najbardziej optymistyczny wariant jest taki, że z pandemią będzie jak z rokiem 2000 - opinia publiczna po wszystkim uzna "eee, i po co było tak panikować" (niezorientowanym przypomnę, że przed 2000 było jakieś półtora roku ciężkiej pracy IT): jeśli nie wymrzemy, to właśnie dlatego, że "panikowaliśmy".
Sunday, 17 May 2020
Remote Zimbardo
Dramat "nauczania zdalnego" pogłębiają dwa zjawiska, które istniały już wcześniej. Pierwsze to zawieszenie szkoły na rodzicach; modelowym uczniem polskiej szkoły jest jedynaczka (ewentualnie bardzo spokojny jedynak) niepracującej matki, niemającej innych zainteresowań niż dziecko i maksymalnie skupionej na obowiązku szkolnym, a przy tym wystarczająco wydolnej intelektualnie i emocjonalnie, żeby ten obowiązek z dzieckiem realizować. Bardzo niewielu nauczycieli w nauczaniu początkowym stawia na szybkie usamodzielnienie dzieci (przykłady za chwilę), a potem tylko podnosi się oczekiwania, nie patrząc na to, czy dzieciak nadąża, czy nadal panują nad wszystkim rodzice. Wiem, że emancypacja uczniów jest możliwa, bo 50% moich trąbli miało szczęście trafić na odpowiednią nauczycielkę w klasach I-III. Sama robię co mogę, żeby dzieci same zajmowały się swoją edukacją, bo jestem dokładnym przeciwieństwem modelowego rodzica: dużo pracuję, a odrabianie lekcji z dziećmi strasznie mnie wkurwia. Owszem, mogę pomóc, jak młode zapyta, ale kompletnie nie widzę tego jako codziennego punktu w swoim grafiku.
Awaryjne przełączenie na nauczanie zdalne (czy to w trybie Zoom, czy Librus) byłoby znacznie łatwiejsze, gdyby do tej pory codzienna praktyka szkolna zakładała, że:
- uczniowie wiedzą, jakie mają podręczniki, ćwiczenia i płyty rozplanowane na całe półrocze - szkoła dostarczyła i nauczyła ucznia ogarniać, co do czego; ilość tego majdanu musi być dostosowana do możliwości ucznia, nie rodzica!
- zadanie domowe jest przewidziane na samodzielną pracę ucznia, czyli też dostosowane do jego poziomu (włącznie z językiem, jakim jest napisane polecenie, i ustalonym miejscem, gdzie się zadania z danego dnia notuje);
- pomoce naukowe są rozpisane na całe półrocze i leżą w szkole (czyli można je łatwo zapakować w worki i wydać) - zapomnijmy o akcjach typu "na jutro blok A3 zielony gruby, kilo średnich gwoździ i lakier ferrari red".
Druga sprawa to program nauczania. Zrozumiałam dopiero parę miesięcy temu, co z nim jest nie tak, kiedy domowa 8-klasistka przyniosła wyniki próbnego egzaminu czy tam innej diagnozy z matematyki i przeczytałam, jak wygląda średni w kraju % poprawności wykonania tego czegoś: 30 czy 40. Co to znaczy 30% wiedzy z matematyki? Czy np. gwarantuje, że umiemy ułożyć i rozwiązać równanie z jedną niewiadomą, a z większą liczbą niewiadomych już nie? Że obliczamy powierzchnie figur, a z bryłami nam nie idzie? Że umiemy liczyć procenty, ale nie promile? Ni wuja. Oznacza to, że liznęliśmy przypadkowe rzeczy z równań, z powierzchni i z ułamków, które nie składają się w żadne rozsądne minimum wiedzy matematycznej, bo nie muszą. Niewyobrażalnie bez sensu jest model, w którym program nauczania obejmuje mnóstwo rzeczy, z których uczeń bardzo dobry ma opanować wszystko, a bardzo słaby - jakieś losowe fragmenty.
Gdyby nauczanie - zwłaszcza podstawowe - zbudować tak, że istnieje minimum, które opanowują wszyscy uczniowie, a do tego dokłada się rozszerzenia na poziomie 3, 4, 5 i 6, to byłoby się na czym oprzeć nie tylko w sytuacji epidemii czy innej klęski żywiołowej, ale też wtedy, kiedy uczeń choruje i przechodzi na nauczanie domowe, przeprowadził się i trafia do klasy o innym poziomie albo np. ma kryzys w domu i brak warunków do nauki. Nie trzeba by niczego wymyślać - wystarczyłoby backtrackować do programowego minimum.
Wiem, że nic takiego szybko nie nastąpi - ani szkoła dla uczniów, ani programy typu baza+nadbudowa. Piszę o obu rzeczach w sferze marzeń i pobożnych życzeń, bo jako kompletny antytalent pedagogiczny nie widzę się w szkole - chyba żeby na starość jako woźna ze szczotoganem.
Sunday, 26 April 2020
Prosty radziecki inżynier
W sumie historia zawodowa mego Padre daje do myślenia. Przynudzał się na Bronowicach, pojechał robić prawdziwą energetykę do Dubny. Potem wskoczył w projekt Żarnowiec w ramach IASE/CNPAE, co rokowało bardzo dobrze, ale skończyło się tak, że rozważał całkiem serio pracę na nocki w najbliższej piekarni, żeby mieć jakiś etat. Sensowne pieniądze zarobił pod koniec kariery, jak sprywatyzowali sobie z kolegami kawałek post-CNPAE i robili solidne usługi automatyki pod energetykę - niestety, konwencjonalną.
A tu trochę więcej własnymi słowami głównego bohatera zdjęcia:
w LTF) pracowałem w Zespole Budowy Reaktora IBR-2. „2” to znaczy drugi, bo
w Laboratorium był już pierwszy, ale on nazywał się IBR-30. A „30” dlatego, że jego moc cieplna była około 30 kW – taka uśredniona: w impulsie i między impulsami. Na marginesie: IBR-2 był projektowany na moc uśrednioną 10 MW, a osiągnął prawdopodobnie 2 MW (nie kW, a MW!). Projektowały dwa biura w Moskwie, współpracowały: MIFI – fizyka reaktora
i MISI – osłony przed promieniowaniem i specjalne konstrukcje budowlane (stąd przyjaciel Pasza czyli Paweł Aleksandrowicz). A my – Zespół: koordynacja i nietypowe uzupełniające zadania. Budowa ruszyła w 1970/1971.
z Wiednia) ze swoim wzorem na „podwójnie różniczkowy” (energia i kąt) przekrój czynny na rozpraszanie neutronów. Matka, obok fizyki jądra atomowego, też była zamieszana w ciało stałe, ale chyba w zakresie magnetyków na bazie teorii niejakiego Hartree Focka.
W Zakopanem miałem sukces, a nawet dwa: (1) oficer wywiadu kaperował mnie do współpracy, (2) odmówiłem – chociaż co mają zapisane w IPN to tego nie wiem, nie sprawdzałem.
w reakcji rozszczepienia w ilości średnio 2,5 na jedno rozszczepienie (pluton trochę więcej,
a uran trochę mniej). Część z nich ginie, bo je coś wrednego w reaktorze, jakieś „żelastwo” konstrukcyjne, pochłonie. Część trafi na jądro materiału rozszczepialnego, spowoduje rozszczepienie i to te są „solą”. Część natomiast ucieka z reaktora na zewnątrz i one są stracone dla rozszczepienia (czyli dla energetyki, której nie neutrony są potrzebne a ciepło każdemu rozszczepieniu towarzyszące w ilości około 200 MeV), ale to właśnie na te neutrony ucieczki łasi są fizycy!!! Potrzebują ich dużo, by zbyt długo nie robić pomiarów, bo elektronika może zawieść, bo azotu zabraknąć, bo zaniknie zasilanie, bo inni też na wiązkę czekają. A jak już się doczekają to spania nie ma, są emocje. Potrzebują je impulsami, bo upodobali sobie mierzyć energię rozproszonych neutronów (Nelkin) poprzez pomiar czasu przelotu od źródła (miejsca rozproszenia) do detektora, tzw. Time of Flight. A żeby pomiar czasu przelotu był dokładny, to impuls powinien być krótki. Czyli: dawaj dużo ale przez króciutki czas! I to jest ten „tailored”.