Jedną z nielicznych rozsądnych opinii o samobójstwie usłyszałam kiedyś od policjanta, który po sprawdzeniu, że lokator pewnego mieszkania był w nim sam i że nikt mu nie pomógł w wyskoczeniu z 5 piętra, powiedział: nasza rola się tu kończy, każdy ma prawo rozporządzić swoim życiem jak uważa za stosowne (serio, użył słowa "rozporządzić"). Zastanawia, czemu tak trudno to przyznać? Przeciwko samobójcom stoi nie tylko tradycja chrześcijańska (do stosunkowo niedawna wspierana przez prawo), ale i całkiem świecki przesąd. Jak on to mógł zrobić żonie, czy ona nie pomyślała o dzieciach, a co z rodzicami?! Nieproporcjonalnie mniej oburzenia budzi ktoś, kto jeździ "szybko, ale bezpiecznie", względnie szerokim łukiem omija cytologię; tam to "prywatna sprawa", ale jeśli zechciałoby się dobrowolnie umrzeć na sznurek - wtedy zgroza i JAK TAK MOŻNA.
A właściwie co jest takiego strasznego w stwierdzeniu "mam dosyć" i w zrealizowaniu tego? Dlaczego akurat to zakończenie życia wciąż gorszy?
Tylko niektóre systemy prawne dopuszczają eutanazję, a i to pod szczególnymi warunkami: ciężka, nieuleczalna choroba, ból nie do opanowania, wyczerpane inne możliwości i tak dalej. Czyli musisz przejść całą ścieżkę bynajmnej-nie-zdrowia i odpękać swoje, zanim pozwolą ci odejść legalnie i z fachową pomocą. Bez tego pozostają metody garażowe, a potem - wredne komentarze.
Na szczęście już niesłyszane.
Sunday, 30 December 2018
W stepie szerokim, którego okiem...
...tak sobie nuciłam w hostelowej kuchni, szykując herbatę i kawę. Obok nieduży dzieciak dobierał się do kartonu z mlekiem. "Adaś, zostaw, potrzebne nam ciepłe mleko z garnka, tatuś przyniesie..." - zawołała babka, zapewne matka Adasia, od stolika, przy którym siedziała z dwójką mniejszych dzieci i facetem. Garnek stał tuż obok mnie, więc zapytałam, czy im podać. Czy babka odpowiedziała "Tak, poproszę?" - nie. A może "Won, obca babo, od naszego rodzinnego mleczka?" - też nie. Od razu przeszła do "No widzisz, jaki ty jesteś!" w kierunku męża. Tak, wiem, mogłam się nie wtrącać...
PS. Mleko miało maksymalnie 40 stopni, mały szmergiel mógł je bezpiecznie zanieść na stół. Ale przecież jakoś trzeba wychować kolejne pokolenie facetów przekonanych, że nie nadają się do niczego poza obroną Jasnej Góry!
PS. Mleko miało maksymalnie 40 stopni, mały szmergiel mógł je bezpiecznie zanieść na stół. Ale przecież jakoś trzeba wychować kolejne pokolenie facetów przekonanych, że nie nadają się do niczego poza obroną Jasnej Góry!
Monday, 24 December 2018
Socjologia małomiasteczkowa
Dziś obserwacje z rynku w godzinach przedwigilijnych. Na zakupy wypchnięto ostatnią linię obrony, jak w husyckim wagenburgu (ranni, wyrostki, woźnice wozów) - desperacko czytają z kartki "masa krówkowa... ma pani coś takiego?" albo "śledzie... i... chyba śliwki", a nad głową unoszą im się dymki "co ja tu robię".
Socjologicznie jeszcze ciekawiej jest pod zakładem fryzjerskim: kolejka mężczyzn w różnym wieku z ponurym przymusem w oczach. Imperatyw, że chłop ma być na Boże Narodzenie ostrzyżon, nie był mi dotąd znany, ale im najwyraźniej tak - i to chyba dość boleśnie. Stoją, otoczeni siatami warzyw i butlami oleju, jarają jakby świat się miał zaraz skończyć, a ja się nie śmieję.
Socjologicznie jeszcze ciekawiej jest pod zakładem fryzjerskim: kolejka mężczyzn w różnym wieku z ponurym przymusem w oczach. Imperatyw, że chłop ma być na Boże Narodzenie ostrzyżon, nie był mi dotąd znany, ale im najwyraźniej tak - i to chyba dość boleśnie. Stoją, otoczeni siatami warzyw i butlami oleju, jarają jakby świat się miał zaraz skończyć, a ja się nie śmieję.
Wednesday, 19 December 2018
Zabawki, zajawki, dusza do poprawki
No więc jest ci aktualnie ciężko albo smutno, a tymczasem nadciąga jak taran Boże Narodzenie. Zatem zróbmy plan minimalizacji strat. Zdarzyło mi się w różne BN rozwodzić, rodzić, odwiedzać sparaliżowaną matkę; robiłam wigilie własne i bywałam na bardzo, bardzo obcych, a i tak czasami potrzebuję koła ratunkowego.
Jeśli na przykład czujesz, że zaraz kogoś zabijesz, to możesz wyjechać: do pensjonatu, sanatorium, schroniska, chatki w górach, możesz gdzieś polecieć - the very last fucking minute wciąż znajdziesz pierdylion opcji ze świętowaniem w pakiecie i drugi pierdylion bez świętowania. Może być nostalgicznie, alkoholicznie albo egzotycznie, albo po prostu nudno, ale wybór jest.
A może w zasadzie to chcesz BN, tylko po swojemu? To akurat chyba mój plan na ten rok. Dzień-dwa przed naszykuję to, co lubię i umiem, inne rzeczy przerzucę na innych, względnie po prostu nie zaistnieją w garach ani na stole. Wigilia u mnie, czyli bez telewizora, z kolędowaniem i w takim tempie, jakie uznam za stosowne, wydaje się warta pewnego nakładu pracy. Jak nie padnę, to może nawet pójdę na pół pasterki, bo mi to odpowiada, w przeciwieństwie do mszy świątecznych, których nie znoszę.
A co możesz zrobić najbardziej nieprawomyślnego? Zastanówmy się. Nie kupić choinki, w ogóle niczego nie kupować, nigdzie nie iść ani nie jechać, nie zapraszać nikogo. Położyć się w domu z filmem, książką i opcjonalnie flaszką, wyłączyć telefon (skrajna ekstrawagancja AD 2018, nie?) i mieć po prostu długi weekend. Stanie się coś? Nie sądzę - dla zdrowej oceny sytuacji wystarczy pomyśleć, że tak właśnie będą wyglądały święta po twojej śmierci. Ogólnie rzecz biorąc, świat zmierza ku zagładzie, ale przecież nie z tego powodu.
Jeśli na przykład czujesz, że zaraz kogoś zabijesz, to możesz wyjechać: do pensjonatu, sanatorium, schroniska, chatki w górach, możesz gdzieś polecieć - the very last fucking minute wciąż znajdziesz pierdylion opcji ze świętowaniem w pakiecie i drugi pierdylion bez świętowania. Może być nostalgicznie, alkoholicznie albo egzotycznie, albo po prostu nudno, ale wybór jest.
A może w zasadzie to chcesz BN, tylko po swojemu? To akurat chyba mój plan na ten rok. Dzień-dwa przed naszykuję to, co lubię i umiem, inne rzeczy przerzucę na innych, względnie po prostu nie zaistnieją w garach ani na stole. Wigilia u mnie, czyli bez telewizora, z kolędowaniem i w takim tempie, jakie uznam za stosowne, wydaje się warta pewnego nakładu pracy. Jak nie padnę, to może nawet pójdę na pół pasterki, bo mi to odpowiada, w przeciwieństwie do mszy świątecznych, których nie znoszę.
A co możesz zrobić najbardziej nieprawomyślnego? Zastanówmy się. Nie kupić choinki, w ogóle niczego nie kupować, nigdzie nie iść ani nie jechać, nie zapraszać nikogo. Położyć się w domu z filmem, książką i opcjonalnie flaszką, wyłączyć telefon (skrajna ekstrawagancja AD 2018, nie?) i mieć po prostu długi weekend. Stanie się coś? Nie sądzę - dla zdrowej oceny sytuacji wystarczy pomyśleć, że tak właśnie będą wyglądały święta po twojej śmierci. Ogólnie rzecz biorąc, świat zmierza ku zagładzie, ale przecież nie z tego powodu.
Monday, 17 December 2018
Dwie paczki świderków Lubella
Otóż gotowałam dziś do obiadu makaron i przypomniała mi się taka historia.
Będąc średnio wesołą 30-letnią rozwódką, szykowałam w mieszkanku imprezę - z jakichś dziwnych powodów wtedy akurat imieninową zamiast urodzinowej. (Zdaje się, że urodzinowa była wcześniej dla lokalsów w lokalnej knajpie, a na imieninową mieli dodatkowo przyjechać przyjezdni.) Jako podstawa menu zaplanowany został makaron z sosem szpinakowo-tuńczykowym, więc stałam w kuchni i gotowałam akurat dwa gary makaronu (Lubella świderki), a na trzecim palniku bulgotał sos. Goście byli oczekiwani za godzinę czy dwie, tymczasem w mieszkaniu oprócz mnie znajdował się pewien dżentelmen, który z przyczyn niepojętych zostawił w tejże kuchni rozstawioną deskę do prasowania z włączonym żelazkiem i swoją nader elegancką koszulą, a sam poszedł poprawić sobie zarost. Nie wspomnę już, czym go poprawiał - brzytwą po dziadku czy kozacką szaszką - dość, że znienacka wkroczył do kuchni w znacznym, acz niecałkowitym negliżu, brocząc obficie na twarzy i domagając się pomocy wymownym spojrzeniem zielonych ślepi. Pamiętam tylko swoje głębokie przekonanie, że to się nie może udać: żelazko, gary i krwotok. A jednak: dżentelmen przeżył, koszula nie spłonęła i kolacja też jakoś wyszła.
Dlaczego mi się to dziś przypomniało? Jak śpiewa mistrz Nohavica, "ještě že člověk nikdy neví co ho čeká". Teraz gotuję taką ilość makaronu na normalny obiad.
Będąc średnio wesołą 30-letnią rozwódką, szykowałam w mieszkanku imprezę - z jakichś dziwnych powodów wtedy akurat imieninową zamiast urodzinowej. (Zdaje się, że urodzinowa była wcześniej dla lokalsów w lokalnej knajpie, a na imieninową mieli dodatkowo przyjechać przyjezdni.) Jako podstawa menu zaplanowany został makaron z sosem szpinakowo-tuńczykowym, więc stałam w kuchni i gotowałam akurat dwa gary makaronu (Lubella świderki), a na trzecim palniku bulgotał sos. Goście byli oczekiwani za godzinę czy dwie, tymczasem w mieszkaniu oprócz mnie znajdował się pewien dżentelmen, który z przyczyn niepojętych zostawił w tejże kuchni rozstawioną deskę do prasowania z włączonym żelazkiem i swoją nader elegancką koszulą, a sam poszedł poprawić sobie zarost. Nie wspomnę już, czym go poprawiał - brzytwą po dziadku czy kozacką szaszką - dość, że znienacka wkroczył do kuchni w znacznym, acz niecałkowitym negliżu, brocząc obficie na twarzy i domagając się pomocy wymownym spojrzeniem zielonych ślepi. Pamiętam tylko swoje głębokie przekonanie, że to się nie może udać: żelazko, gary i krwotok. A jednak: dżentelmen przeżył, koszula nie spłonęła i kolacja też jakoś wyszła.
Dlaczego mi się to dziś przypomniało? Jak śpiewa mistrz Nohavica, "ještě že člověk nikdy neví co ho čeká". Teraz gotuję taką ilość makaronu na normalny obiad.
Tuesday, 11 December 2018
Garda do trumny
Jest taki dowcip o małym Jasiu, który chciał być menelem, potem cięcie, potem duży Jan stoi na tarasie swego wieżowca w Dubaju i myśli: ale gdzie popełniłem błąd... Rozumiesz go? Nawet jeśli do własnego wieżowca w Dubaju jest ci daleko, to wszyscy naokoło myślą, że zajebiście potrafisz wszystko i że problemy i wpadki to tak, mają oni - ty nigdy. Ty zawsze dasz radę. Prawda?
Gówno prawda, ledwo stoisz na nogach, ale gdzieś kiedyś kurwa coś kazało ci trzymać gardę i tak robisz. W zdrowiu i w chorobie, w dobrej i przede wszystkim w złej doli. Jeśli na przykład rodzisz albo umierasz, to chowasz się przed światem tak, żeby prawie nikt nie wiedział, jak ci ciężko. Jeśli się wkurwiasz, to jak ten Dreptak, co posprzątał ze stołu, bo zaraz pięścią weń walnie. Jeśli wyjesz z rozpaczy, to wpierw oddalasz się na taką odległość, żeby na pewno nikomu nie przeszkadzać.
Trudno już teraz ustalić, co było praprzyczyną; teraz nie odpuszczasz, bo za bardzo się boisz, że jak puścisz kredens, to dom się zawali. No i nie ufasz skurwysynom, bo ci mniej życzliwi zaraz by cię dopadli, a życzliwsi - dobili ("ale po co ci były te dzieci?", "a musisz pracować?", "a w twoim wieku to już nie jest normalne?"). Zresztą powiedzmy sobie szczerze: czy ktoś chciałby słuchać o twoich problemach, czy raczej dorzucić parę swoich? Pamiętasz, jak w 'Pitch Black' Vin Diesel biegnie ciągnąc ogniwa, a potem jeszcze niosąc tę laskę? Wiesz, że tak będzie.
No więc trzymaj tę gardę nawet w trumnie, a potem już spokój.
Gówno prawda, ledwo stoisz na nogach, ale gdzieś kiedyś kurwa coś kazało ci trzymać gardę i tak robisz. W zdrowiu i w chorobie, w dobrej i przede wszystkim w złej doli. Jeśli na przykład rodzisz albo umierasz, to chowasz się przed światem tak, żeby prawie nikt nie wiedział, jak ci ciężko. Jeśli się wkurwiasz, to jak ten Dreptak, co posprzątał ze stołu, bo zaraz pięścią weń walnie. Jeśli wyjesz z rozpaczy, to wpierw oddalasz się na taką odległość, żeby na pewno nikomu nie przeszkadzać.
Trudno już teraz ustalić, co było praprzyczyną; teraz nie odpuszczasz, bo za bardzo się boisz, że jak puścisz kredens, to dom się zawali. No i nie ufasz skurwysynom, bo ci mniej życzliwi zaraz by cię dopadli, a życzliwsi - dobili ("ale po co ci były te dzieci?", "a musisz pracować?", "a w twoim wieku to już nie jest normalne?"). Zresztą powiedzmy sobie szczerze: czy ktoś chciałby słuchać o twoich problemach, czy raczej dorzucić parę swoich? Pamiętasz, jak w 'Pitch Black' Vin Diesel biegnie ciągnąc ogniwa, a potem jeszcze niosąc tę laskę? Wiesz, że tak będzie.
No więc trzymaj tę gardę nawet w trumnie, a potem już spokój.
Sunday, 2 December 2018
Samotna jak matka
Nieoczywistą rzeczą, która przyszła w pakiecie z rodzicowaniem, była samotność. Te godziny w domu z dzieckiem, potem z dwojgiem i więcej, kiedy trudno powiedzieć co gorsze: bieganie od malucha do prac domowych czy czas, kiedy małe śpi, a ty niby masz wolne, ale tyle rzeczy do zrobienia i przecież nie wiadomo, kiedy toto wstanie. I w obu przypadkach rozpaczliwa potrzeba zamienienia choć dwóch zdań z osobą dorosłą, a na to nie ma co liczyć. Godziny ciągną się niemiłosiernie, najmniejszy problem urasta do potwornych rozmiarów, kurczy się za to samoocenia i wiara w to, że jeszcze kiedyś będzie inaczej. Nie ma się komu wyżalić na trudności okołodzieckowe (a zawsze jakieś są), żeby usłyszeć, że to normalne, albo przegadać możliwe wyjścia z sytuacji. Odpalają się najgorsze "tradycyjne" wzorce - wrzaski, bicie, marudzenie, frustracja. Nie ma też z kim porozmawiać nie-o-dzieciach, tylko o tym, co się (jednak) czyta, co w kinach, w muzyce, na mieście.
Owszem, wraca wieczorem pan domu, ale to trochę komunikacja z kosmitą z innej galaktyki, a trochę za dużo zmęczenia z obu stron. Owszem, jest rodzina, są jakieś koleżanki i znajome z placów zabaw, ale...
No właśnie. Myślałam wtedy dużo, jak to wyglądało kiedyś i czy tylko mnie jest tak, że chce się wyć do pralki, do garów i do kolejnego iii względnie mamooo. Doszłam do wniosku, że jeszcze całkiem niedawno (z perspektywy historii gatunku) mamy działały razem, a dzieciaki chowały się w naturalnych żłobkoprzedszkolach (pewnie wymieniając się przy okazji florą i fauną). Kiedy i dlaczego się popsuło? Nie jestem socjologiem, widzę tylko parę rzeczy: zamknięcie w - niewielkich przecież - rodzinach (po co ci obcy ludzie w domu? mamusia przyjedzie, jak uzna za stosowne, i rzetelnie skrytykuje wszystko, w świętym przekonaniu, że pomogła), mniejsza liczba dzieci (miałam fajną koleżankę z porodówki, chwilę łaziłyśmy razem z wózkami, a potem ona wyprowadziła się z miasta; drugiej takiej osoby w mojej okolicy nie było), źle postawione punkty ciężkości (nie wyjdę z dzieckiem do koleżanki, bo muszę zrobić pranie obiadek odkurzanie - jakby piorun miał walnąć od tego, że dziś się porobi u niej, jutro u mnie), no i fobia niedzieciatych (całe mnóstwo znajomych skreśliło mnie, kiedy urodziłam pierwsze dziecko - nie dlatego, że gadałam tylko o kupach, ani nie dlatego, że nie mogłam już pić wódki do trzeciej w nocy; skreśliły/skreślili od razu, bez próby kontaktu z Martą-matką, bez sprawdzenia, że nie szukam darmowej pomocy, tylko kogoś, do kogo nadal można gębę otworzyć).
Było parę fajnych przebłysków, kiedy znajome zechciały pobyć z nami w komunie, a potem kiedy dwa razy trafiłam na rewelacyjne nianie. Odkryłam prostą prawdę, że dwie baby i pięcioro dzieci to zawsze lepiej niż jedna baba z jednym dzieckiem - nie tylko dlatego, że można się choćby wysikać w spokoju, ale przede wszystkim dzięki tej cudownej możliwości porozmawiania w trakcie obierania ziemniaków czy wieszania prania. Jakoś zupełnie inaczej się wtedy działa. Był też niedzieciaty kolega, który - będąc najstarszym z dużej rodziny - kompletnie nie przejmował się wiszącym praniem czy raczkującym berbeciem i po prostu wpadał do mnie jak dawniej. Były wspólne wakacje czy inne wyjazdy z zaprzyjaźnionymi rodzinami, kiedy wszystko się jakoś tak po prostu układało.
Była też pewna dawka szaleństwa, kiedy z trąblem w wózku czy w chuście, czy w ogóle z małym stadkiem, robiłam rzeczy dziwne i lekko desperackie, byle tylko nie w domu, nie kręcić się "od pieca do proga". Zapewniam, że dzieciaki wyszły na tym lepiej, niż gdyby musiały zmierzyć się z matkopodobnym produktem zastępczym w czterech ścianach.
Nie mam już malutkich dzieci i w ogóle jestem życiowo na innym etapie, ale jeszcze pamiętam. Patrzę teraz, jak parę bliskich mi osób ląduje w domowym więzionku, a zepsute mechanizmy babskich komun nadal nie funkcjonują. Życzę więc wszystkim mamom, żeby radziły sobie lepiej niż ja wtedy, żeby organizowały się jak kury w "Chicken run" i żeby absolutnie nie dawały sobie wmówić, że "masz bachora, to se z nim siedź w domu". Niewiastom z mego pokolenia życzę z kolei, żeby raczej zamilkły na wieki, niż powiedziały córce czy synowej "a po co tam będziesz szła", względnie "co oni tak u ciebie ciągle siedzą". Albowiem matka jest (często) istotą stadną!
Owszem, wraca wieczorem pan domu, ale to trochę komunikacja z kosmitą z innej galaktyki, a trochę za dużo zmęczenia z obu stron. Owszem, jest rodzina, są jakieś koleżanki i znajome z placów zabaw, ale...
No właśnie. Myślałam wtedy dużo, jak to wyglądało kiedyś i czy tylko mnie jest tak, że chce się wyć do pralki, do garów i do kolejnego iii względnie mamooo. Doszłam do wniosku, że jeszcze całkiem niedawno (z perspektywy historii gatunku) mamy działały razem, a dzieciaki chowały się w naturalnych żłobkoprzedszkolach (pewnie wymieniając się przy okazji florą i fauną). Kiedy i dlaczego się popsuło? Nie jestem socjologiem, widzę tylko parę rzeczy: zamknięcie w - niewielkich przecież - rodzinach (po co ci obcy ludzie w domu? mamusia przyjedzie, jak uzna za stosowne, i rzetelnie skrytykuje wszystko, w świętym przekonaniu, że pomogła), mniejsza liczba dzieci (miałam fajną koleżankę z porodówki, chwilę łaziłyśmy razem z wózkami, a potem ona wyprowadziła się z miasta; drugiej takiej osoby w mojej okolicy nie było), źle postawione punkty ciężkości (nie wyjdę z dzieckiem do koleżanki, bo muszę zrobić pranie obiadek odkurzanie - jakby piorun miał walnąć od tego, że dziś się porobi u niej, jutro u mnie), no i fobia niedzieciatych (całe mnóstwo znajomych skreśliło mnie, kiedy urodziłam pierwsze dziecko - nie dlatego, że gadałam tylko o kupach, ani nie dlatego, że nie mogłam już pić wódki do trzeciej w nocy; skreśliły/skreślili od razu, bez próby kontaktu z Martą-matką, bez sprawdzenia, że nie szukam darmowej pomocy, tylko kogoś, do kogo nadal można gębę otworzyć).
Było parę fajnych przebłysków, kiedy znajome zechciały pobyć z nami w komunie, a potem kiedy dwa razy trafiłam na rewelacyjne nianie. Odkryłam prostą prawdę, że dwie baby i pięcioro dzieci to zawsze lepiej niż jedna baba z jednym dzieckiem - nie tylko dlatego, że można się choćby wysikać w spokoju, ale przede wszystkim dzięki tej cudownej możliwości porozmawiania w trakcie obierania ziemniaków czy wieszania prania. Jakoś zupełnie inaczej się wtedy działa. Był też niedzieciaty kolega, który - będąc najstarszym z dużej rodziny - kompletnie nie przejmował się wiszącym praniem czy raczkującym berbeciem i po prostu wpadał do mnie jak dawniej. Były wspólne wakacje czy inne wyjazdy z zaprzyjaźnionymi rodzinami, kiedy wszystko się jakoś tak po prostu układało.
Była też pewna dawka szaleństwa, kiedy z trąblem w wózku czy w chuście, czy w ogóle z małym stadkiem, robiłam rzeczy dziwne i lekko desperackie, byle tylko nie w domu, nie kręcić się "od pieca do proga". Zapewniam, że dzieciaki wyszły na tym lepiej, niż gdyby musiały zmierzyć się z matkopodobnym produktem zastępczym w czterech ścianach.
Nie mam już malutkich dzieci i w ogóle jestem życiowo na innym etapie, ale jeszcze pamiętam. Patrzę teraz, jak parę bliskich mi osób ląduje w domowym więzionku, a zepsute mechanizmy babskich komun nadal nie funkcjonują. Życzę więc wszystkim mamom, żeby radziły sobie lepiej niż ja wtedy, żeby organizowały się jak kury w "Chicken run" i żeby absolutnie nie dawały sobie wmówić, że "masz bachora, to se z nim siedź w domu". Niewiastom z mego pokolenia życzę z kolei, żeby raczej zamilkły na wieki, niż powiedziały córce czy synowej "a po co tam będziesz szła", względnie "co oni tak u ciebie ciągle siedzą". Albowiem matka jest (często) istotą stadną!
Monday, 26 November 2018
Z cyklu zdarzenia nieoczywiste
Dzieć3 zostawiła na basenie świeżo kupione okularki, co zauważyła
dopiero wychodząc z szatni. Wróciła, poszukała, zajrzała na basen - nie
ma. No dobra, wróciłam ja, zapytałam ratownika, obeszłam basen
przyglądając się dokładnie - nie ma. Wtem! zauważyłam w wodzie chłopca w
identycznych okularkach. Co mi tam, zapytam jego rodziców. Zagaiłam, że
córka właśnie takie same okularki dziś kupiła i czy nie widzieli... na
co pani z pewnym zawstydzeniem, że owszem, leżały te okularki na brzegu,
no to wzięli, i syn się właśnie w nich nauczył nurkować. Na co ja też z
zawstydzeniem, że OK, będziemy tu jeszcze z 45 minut w barze siedzieć,
więc niech mi po prostu odniosą, jak będą wychodzić.
Odniosła.
Odniosła.
Friday, 9 November 2018
Pomysł na historię alternatywną
A gdyby w 1918 (19, 20, 21) w Polsce przeforsowano koncepcję, że stolicą ma być Poznań albo nawet Gniezno?
[wstawić narodową ściemę, która to uzasadnia]
Wiecie, o co mi chodzi? Od samego początku aparat rządząco-urzędniczy rekrutowany przede wszystkim z dawnej administracji pruskiej, a nie rosyjskiej (a potem ich wychowanków).
[und keine Polnische Wirtschaft]
[wstawić narodową ściemę, która to uzasadnia]
Wiecie, o co mi chodzi? Od samego początku aparat rządząco-urzędniczy rekrutowany przede wszystkim z dawnej administracji pruskiej, a nie rosyjskiej (a potem ich wychowanków).
[und keine Polnische Wirtschaft]
Saturday, 3 November 2018
Wednesday, 31 October 2018
BTS - produkt doskonały
Minęły 2 tygodnie od koncertu BTS w Berlinie i dojrzałam wreszcie do tego, żeby go opisać.
Było fajnie!
Nie, nie zostałam fanką k-popu, ale warto było zobaczyć i usłyszeć. Kawałek, który się nawet nieco do mnie przyczepił, wrzucę w komentarzu.
A było to tak:
Dziecko 12-letnie nawijało mi na uszy, że koniecznie chce na koncert. Do Korei albo USA. Na co ja, że no way, ale jakby kiedyś mieli trasę po Europie... No i, skubani, przyjechali.
Więc otóż BTS jest bóstwem zazdrosnym i nie uznaje konkurencji. Koncert w Mercedes Benz Arena był wielogodzinnym nabożeństwem ku czci BTS, tylko BTS i wyłącznie BTS. Przed koncertem - zdjęcia pod ścianką BTS, pokazy tańca do muzyki BTS, nabywanie pałek świetlnych z logo BTS (o tych za chwilę) i tak dalej. W hali - klipy BTS i zbiorowe śpiewy już na ponad godzinę przed koncertem. Żadnego supportu, nie do pomyślenia.
Show zaczął się w zasadzie punktualnie i trwał prawie 3 godziny. 3h grania, 3h publiczności śpiewającej z pamięci po angielsku i koreańsku, 3h pisków i wrzasków fanek. W warstwie muzycznej - można kochać, nienawidzić albo przyjąć do wiadomości. Są przebłyski. Wizualnie dopracowane, niezłe chorełki (samego zespołu i dodatkowych tancerzy), kostiumy, światło, bieganie po rampach. No właśnie, światło. Oprócz biletu za ponad 100 euronów, obowiązkowym gadżetem fanki jest pała świetlna za dodatkowe 50 eur. Pałę rejestruje się (przed koncertem przy stoliczku u prawdziwego Koreańczyka w maseczce) albo przez apkę (wszędzie instrukcje, jak pobrać i skonfigurować), po czym centralne sterowanie ustawia kolory i miganie pał w całej sali. Efekt mega.
Poza warstwą stricto koncertową jest oczywiście i ta, hm, emocjonalna. Siedmiu ślicznych chłopczyków (ale nie dajmy się zwieść azjatyckiej smukłości - lat mają po dwadzieścia parę, nie naście) rzucających do kamer powłóczyste spojrzenia dobrze umalowanych oczu. Na portalach dla fanek można obejrzeć, jak jedzą makaron albo bawią się brzoskwinią. Żadnych związków, żadnych żon i dzieci, stary numer boysbandów - zobaczcie, w zasadzie jesteśmy do wzięcia, cali jesteśmy wasi!
Panowie z BTS pracują na ten efekt solidnie: na koncercie sporo było przerywników na przemowy do publiki, podziękowania za dobrą energię, różne tam cieplutkie gesty i słodkie ryjki.
W każdym razie nie żałuję, że byłam, bo teraz wiem dokładnie, jak to działa. BTS - produkt doskonały.
Było fajnie!
Nie, nie zostałam fanką k-popu, ale warto było zobaczyć i usłyszeć. Kawałek, który się nawet nieco do mnie przyczepił, wrzucę w komentarzu.
A było to tak:
Dziecko 12-letnie nawijało mi na uszy, że koniecznie chce na koncert. Do Korei albo USA. Na co ja, że no way, ale jakby kiedyś mieli trasę po Europie... No i, skubani, przyjechali.
Więc otóż BTS jest bóstwem zazdrosnym i nie uznaje konkurencji. Koncert w Mercedes Benz Arena był wielogodzinnym nabożeństwem ku czci BTS, tylko BTS i wyłącznie BTS. Przed koncertem - zdjęcia pod ścianką BTS, pokazy tańca do muzyki BTS, nabywanie pałek świetlnych z logo BTS (o tych za chwilę) i tak dalej. W hali - klipy BTS i zbiorowe śpiewy już na ponad godzinę przed koncertem. Żadnego supportu, nie do pomyślenia.
Show zaczął się w zasadzie punktualnie i trwał prawie 3 godziny. 3h grania, 3h publiczności śpiewającej z pamięci po angielsku i koreańsku, 3h pisków i wrzasków fanek. W warstwie muzycznej - można kochać, nienawidzić albo przyjąć do wiadomości. Są przebłyski. Wizualnie dopracowane, niezłe chorełki (samego zespołu i dodatkowych tancerzy), kostiumy, światło, bieganie po rampach. No właśnie, światło. Oprócz biletu za ponad 100 euronów, obowiązkowym gadżetem fanki jest pała świetlna za dodatkowe 50 eur. Pałę rejestruje się (przed koncertem przy stoliczku u prawdziwego Koreańczyka w maseczce) albo przez apkę (wszędzie instrukcje, jak pobrać i skonfigurować), po czym centralne sterowanie ustawia kolory i miganie pał w całej sali. Efekt mega.
Poza warstwą stricto koncertową jest oczywiście i ta, hm, emocjonalna. Siedmiu ślicznych chłopczyków (ale nie dajmy się zwieść azjatyckiej smukłości - lat mają po dwadzieścia parę, nie naście) rzucających do kamer powłóczyste spojrzenia dobrze umalowanych oczu. Na portalach dla fanek można obejrzeć, jak jedzą makaron albo bawią się brzoskwinią. Żadnych związków, żadnych żon i dzieci, stary numer boysbandów - zobaczcie, w zasadzie jesteśmy do wzięcia, cali jesteśmy wasi!
Panowie z BTS pracują na ten efekt solidnie: na koncercie sporo było przerywników na przemowy do publiki, podziękowania za dobrą energię, różne tam cieplutkie gesty i słodkie ryjki.
W każdym razie nie żałuję, że byłam, bo teraz wiem dokładnie, jak to działa. BTS - produkt doskonały.
Friday, 19 October 2018
Nieprawidłowo przerżnięte bułki
Morskie Oko (stare schronisko), czerwiec, 7 w nocy. Mam iść z dwoma kolegami na Przełęcz pod Chłopkiem, co samo w sobie nie jest proste, a do tego jeden z kolegów jest 1/2-góralem, a drugi po AWF. Obudziłam się i myślę: kurwa, oni będą spali do 9, potem śniadaaaanie, a potem na trasie będzie to co zawsze - dajesz dajesz Martecka i żadnego zrozumienia, że ja tam nie pobiegnę, choćbym bardzo chciała. No to, myślę sobie, wstanę i zrobię śniadanie, wyruszymy o 8 i będę miała jakieś szanse.
Wstałam.
Kuchnia w nowym MOku jeszcze nieczynna albo wrzątek jeszcze zimny, w każdym razie żeby zrobić herbatę, musiałam na ładne oczy pozyskać maszynkę od zapoznanych taterników. Pozyskałam.
Odpakowałam pasztet, serek i co tam jeszcze. Pocięłam pomidora czy inne ogórki. Poprzecinałam każdą bułkę na pół, posmarowałam, obłożyłam.
Budzę kolegów i mówię, że jest żarcie. Wstają, wychodzą na ganek gdzie to wszytko stało, i jeden (ten góral) mówi: Martecka, ale to są nieprawidłowo przerżnięte bułki, powinno się kroić TAK! [i tu pokazuje gestem, że w poprzek na małe plasterki].
No i od tej pory nie robię kanapek facetom. Ani nikomu :)
Wednesday, 10 October 2018
Monday, 8 October 2018
Kobieto, zamilcz
Siedzi mi w głowie taka scenka z basenu z niedawna.
Wieczór, chłodno. Po schodach schodzi facet niosąc dzieciaka może 2-letniego, drugiego niewiele większego prowadzi za rękę. Oba trąble w kurtkach, porządnie oczapkowane. Gość idzie w stronę wyjścia i nieco zmęczonym głosem, acz rzeczowo, rozmawia ze starszym o nurkowaniu. I kiedy są już prawie przy drzwiach, dogania ich babka i woła: mają kaptury? Kaptury im załóż! Masz wszystko gotowe? Kluczyki masz?
Miałam straszną chęć powiedzieć: kobieto, zamilcz. Albo po prostu kopnąć ją w dupę. Oczywiście nie zrobiłam nic, na pewno mam na sumieniu parę zagrywek takich jak ta pani i przypuszczam, że w czyśćcu już szykują na nas wymyślne ruszty
Wieczór, chłodno. Po schodach schodzi facet niosąc dzieciaka może 2-letniego, drugiego niewiele większego prowadzi za rękę. Oba trąble w kurtkach, porządnie oczapkowane. Gość idzie w stronę wyjścia i nieco zmęczonym głosem, acz rzeczowo, rozmawia ze starszym o nurkowaniu. I kiedy są już prawie przy drzwiach, dogania ich babka i woła: mają kaptury? Kaptury im załóż! Masz wszystko gotowe? Kluczyki masz?
Miałam straszną chęć powiedzieć: kobieto, zamilcz. Albo po prostu kopnąć ją w dupę. Oczywiście nie zrobiłam nic, na pewno mam na sumieniu parę zagrywek takich jak ta pani i przypuszczam, że w czyśćcu już szykują na nas wymyślne ruszty
Wednesday, 3 October 2018
Zimno mi
Paragraf 22 raz jeszcze, tym razem mniej zabawnie i nic nie o seksie.
Macie tak czasami, że ktoś z wami rozmawia o jakiejś swojej ważnej sprawie, a wy czujecie się jak Yossarian, kiedy opatrywał w samolocie Snowdena? Bandażował mu starannie udo według zasad pierwszej pomocy, a przecież Snowden - oprócz średnio groźnej rany na udzie - miał flaki wyprute pociskiem, które trzymały się tylko dzięki kamizelce. I tak naprawdę jedyne, co można było dla niego zrobić, to nakryć go spadochronem, bo marudził, że mu zimno.
To pewnie jest też ważne, żeby słuchać, bandażować i w końcu przykryć, a na wyrwane flaki i tak się nic nie poradzi...
Macie tak czasami, że ktoś z wami rozmawia o jakiejś swojej ważnej sprawie, a wy czujecie się jak Yossarian, kiedy opatrywał w samolocie Snowdena? Bandażował mu starannie udo według zasad pierwszej pomocy, a przecież Snowden - oprócz średnio groźnej rany na udzie - miał flaki wyprute pociskiem, które trzymały się tylko dzięki kamizelce. I tak naprawdę jedyne, co można było dla niego zrobić, to nakryć go spadochronem, bo marudził, że mu zimno.
To pewnie jest też ważne, żeby słuchać, bandażować i w końcu przykryć, a na wyrwane flaki i tak się nic nie poradzi...
Sunday, 30 September 2018
Paragraf 22, popkorn i tak dalej
Jakoś na początku studiów spotykałam się z parę lat starszym chłopakiem. Grał thrash i charakteryzował się mrocznym poglądem na życie i świat ("życie to gówno"), pewnie dlatego, że mieszkał na najponurszym blokowisku Wrocławia, w ogromnym mieszkaniu, w którym ojciec - emerytowany milicjant - najczęściej dłubał coś przy boazerii w korytarzu, jeśli akurat nie byli z matką na działce. Po metrażu przemykał się też młodszonastoletni brat. Obrazu niech dopełni stojąca w pokoju mego chłopaka meblościanka, a na niej kryształy, które stać tam niestety musiały, ponieważ... no, był jakiś ponury powód rodzinny.
Zdarzyło się tak, że starzy na działce, młody z kolegą grają w gry czy też oglądają coś w telewizorze, a ja w pokoju z kryształami, razem z jego właścicielem. Godnym wzmianki rekwizytem tego popołudnia okazał się jednak nie żaden z kryształowych koszmarów (które ofiarnie i życzliwie chciałam parę razy wyjebać przez okno, ale pomysł nie spotkał się z uznaniem), a lekko używany egzemplarz "Paragrafu 22", który pożyczyłam właśnie od kolegi z roku (mieszkał nieopodal) i który - egzemplarz, nie kolega - tymczasem leżał spokojnie w mojej torebce.
I otóż w niezbyt odpowiednim momencie dotarło do nas, że młodszy brat woła starszego po imieniu - głośno i dość niecierpliwie. Był nauczony, że do zamkniętych drzwi się dobijać nie należy, niemniej jednak darł się tak, że facet wyszedł z łóżka, przyodział się nieco i poszedł na ratunek. Ja zostałam.
Zwiad wykazał, że przyczyna dramatycznego nawoływania była następująca: chłopcy zgłodnieli przy grze (filmie?), postanowili zrobić popkorn i zawołali starszego brata do sprawdzenia, czy już dobry. Zdaje się, że rozmowa braterska przebiegła dość żywiołowo. W każdym razie mój chłopak wrócił do pokoju, gdzie zastał mnie co prawda nadal nieubraną, za to dogłębnie zaczytaną w "Paragrafie" i machającą niecierpliwie ręką, że tak tak, zaraz, tylko doczytam do końca strony. Teraz myślę, że zachowałam się trochę nietaktownie.
Zdarzyło się tak, że starzy na działce, młody z kolegą grają w gry czy też oglądają coś w telewizorze, a ja w pokoju z kryształami, razem z jego właścicielem. Godnym wzmianki rekwizytem tego popołudnia okazał się jednak nie żaden z kryształowych koszmarów (które ofiarnie i życzliwie chciałam parę razy wyjebać przez okno, ale pomysł nie spotkał się z uznaniem), a lekko używany egzemplarz "Paragrafu 22", który pożyczyłam właśnie od kolegi z roku (mieszkał nieopodal) i który - egzemplarz, nie kolega - tymczasem leżał spokojnie w mojej torebce.
I otóż w niezbyt odpowiednim momencie dotarło do nas, że młodszy brat woła starszego po imieniu - głośno i dość niecierpliwie. Był nauczony, że do zamkniętych drzwi się dobijać nie należy, niemniej jednak darł się tak, że facet wyszedł z łóżka, przyodział się nieco i poszedł na ratunek. Ja zostałam.
Zwiad wykazał, że przyczyna dramatycznego nawoływania była następująca: chłopcy zgłodnieli przy grze (filmie?), postanowili zrobić popkorn i zawołali starszego brata do sprawdzenia, czy już dobry. Zdaje się, że rozmowa braterska przebiegła dość żywiołowo. W każdym razie mój chłopak wrócił do pokoju, gdzie zastał mnie co prawda nadal nieubraną, za to dogłębnie zaczytaną w "Paragrafie" i machającą niecierpliwie ręką, że tak tak, zaraz, tylko doczytam do końca strony. Teraz myślę, że zachowałam się trochę nietaktownie.
Friday, 14 September 2018
Kre...da to wielka rzecz
Jedną z ulubionych anegdot branżowych mojej matki było jak ktoś napisał kredą na tablicy:
KONFERENCJA FIZYKI JĄDROWEJ
SPAŁA
14 DNI
Wreszcie mogę z dumą kontynuować tradycję anegdotką z MT Marathonu w Pradze, gdzie w ramach prezentacji projektów pojawił się na tablicy wpis:
PARALLEL CRAWL
COFFEE AREA
KONFERENCJA FIZYKI JĄDROWEJ
SPAŁA
14 DNI
Wreszcie mogę z dumą kontynuować tradycję anegdotką z MT Marathonu w Pradze, gdzie w ramach prezentacji projektów pojawił się na tablicy wpis:
PARALLEL CRAWL
COFFEE AREA
Saturday, 8 September 2018
Trawa jest zawsze bardziej zielona po drugiej stronie czasu
Ciekawe, czy kiedyś było tak, że jak się już człowiek wyuczył rzemiosła albo orki i siania, gotowania krupniku i karmienia piersią, to miał spokój przez resztę życia i nie musiał się uczyć ani C, ani githuba, ani sieci neuronowych; nie musiał wybierać wciąż nowego tabletu, waluty kredytu ani kalendarza szczepień. Wiadomo było, że jak nie zmarznie ani burza nie wytłucze, to się zbierze; jak dzieci nie umrą, to urosną.
A może wcale nie? Może strach przed burzą, wojną, głodem i śmiercią dziecka na tężec był tak wielki i realny, że wcale nie było łatwiej? Może poziom stresu w życiu jest mniej więcej stały, ograniczony tylko wytrzymałością układu nerwowego homo sapiens. Nie wiem.
A może wcale nie? Może strach przed burzą, wojną, głodem i śmiercią dziecka na tężec był tak wielki i realny, że wcale nie było łatwiej? Może poziom stresu w życiu jest mniej więcej stały, ograniczony tylko wytrzymałością układu nerwowego homo sapiens. Nie wiem.
Monday, 3 September 2018
Kundel Fisher Price
Jest
taki gadający pies Fisher Price, jakoby edukacyjny dla dzieci. Gada
nawet z sensem i dość mało obrzydliwym głosem. Jedna z nielicznych
zabawek wydających dźwięki, która u nas przetrwała - nie została ani
eksmitowana do dziadków, ani uciszona przez pana elektronika (bo
rozliczne kolejki, karuzelki itp. pizdryki jeździły, świeciły, ale nie
ryczały - przeciąć właściwy kabelek, jak na filmie, i spokój).
No więc pewnego wieczoru wieszam spokojnie pranie w korytarzu. W całym mieszkaniu ciemno, mam tylko małe światełko w łazience. W trakcie wieszania zahaczam niechcący o pudło, na którym leży ten cholerny pies, i słyszę z ciemnego kąta: A KUKU, WIDZĘ CIĘ!
No więc pewnego wieczoru wieszam spokojnie pranie w korytarzu. W całym mieszkaniu ciemno, mam tylko małe światełko w łazience. W trakcie wieszania zahaczam niechcący o pudło, na którym leży ten cholerny pies, i słyszę z ciemnego kąta: A KUKU, WIDZĘ CIĘ!
Wednesday, 29 August 2018
Kwity z pralni, czyli list do siebie
Widząc, że każdy kolejny wyjazd z dziećmi na wakacje/ferie to powtarzający się sajgon pakowania i kilku pierwszych dni, wpadłam na pomysł spisania na gorąco, o co się za każdym razem potykam (teoria pudła w ciemnym korytarzu będzie innym razem). Dałam tę listę mądremu człowiekowi, który potem przysyłał mi ją na 2-3 dni przed kolejnym urlopem. Zasadniczo działa, więc się dzielę.
To, że dzielę się akurat na koniec wakacji, wygląda na złośliwość - ale nią nie jest. Lista powstała, kiedy moich dzieciaków wakacje szkolne jeszcze w zasadzie nie dotyczyły i można było jeździć kiedykolwiek. Więc może akurat komuś z dziećmi nieszkolnymi coś z tego przyda się już teraz?
[Jak napisałam - lista zasadniczo działa, co nie zmienia faktu, że wyjazdy z dziećmi to u mnie trudny temat. Jeszcze trudniejszy, niż wyjazdy ze sobą...]
1. Spakować ciuchy i kosmetyki na 3 dni przed wyjazdem. Rzeczy z prania i bieżące leki dorzucać sukcesywnie, ale podstawy pozbierać wcześniej.
[Nigdy nie doszłam do tego poziomu doskonałości, raczej dzieci zaczęły się pakować same. Na 3 dni przed wyjazdem zaczynam robić pranie, uzupełniać zapasy kosmetyków i leków.]
2. Zabrać klocki drewniane dla małego dziecka i zabawki do piaskownicy.
3. Zabrać ręczniki papierowe, chusteczki higieniczne i worki na śmieci.
4. Osobiście spakować żywność (pamiętać o herbacie i akcesoriach do niej!) i wszystkie warte zabrania rzeczy z lodówki. Nie zostawiać niczego, co się zmarnuje/zepsuje.
[Ważne dla ludzi, którzy nie zostawiają nikogo na gospodarstwie na tydzień-dwa.]
5. Zabrać termosy, najlepiej po jednym dla każdego.
6. Przypomnieć dzieciom, żeby wybrały i spakowały coś do czytania, gry planszowe, robótki.
7. Zabrać buty zmienne pozwalające wyjść na dwór: zimą turystyczne + zimowe, latem turystyczne + kalosze. Na każdy wyjazd zabrać chlapacze dla każdego dziecka.
8. Przypomnieć sobie, co się ma dowieźć w dane miejsce albo dla znajomych (oddać książki, podrzucić zabawki itd.).
9. Mieć plany na wyjścia/wyjazdy na wypadek pytania "co dziś robimy?", ale założyć, że zacznie się od tych najmniej wymagających (patrz też następny punkt).
10. Przez pierwsze dni pozwolić dzieciom kręcić się koło chałupy, taplać w potoku (budować bałwana), odświeżać/nawiązywać kontakty i spokojnie poczekać, aż nabiorą chęci na wyjścia/wyjazdy. Zamiast się tym stresować, lepiej znaleźć coś swojego do robienia w tym czasie.
11. W miarę możliwości łączyć wycieczki z innymi dziećmi, to motywuje. Dawać się dzieciom nakręcić czyjąś opowieścią o fajnej trasie/miejscu.
12. Robić dni przerwy na odpoczynek, spełnianie życzeń albo pobawienie się z innymi dziećmi (np. jak jakieś znajome przyjadą) i w tym czasie wykroić czas na coś swojego (patrz też 6).
13. Z seksem trochę tak jak z innymi "dorosłymi" planami - dawać szansę, nie przejmować się jeśli okoliczności przeszkodzą (tylko dawać następną :)
Tuesday, 21 August 2018
Nie wchodź, bo spadniesz!
Jesteśmy
tak wychowani, że w 90% mówimy "spadniesz", mimo że jest to mało
prawdopodobne albo potencjalne szkody są znikome. Generujemy w ten
sposób (zależnie od temperamentu i wrażliwości dziecka):
- samospełniającą się przepowiednię,
- poczucie stałego zagrożenia,
- biały szum.
Na czeskich placach zabaw jest jakby ciszej, a śmiertelność dzieci nie jest większa.
- samospełniającą się przepowiednię,
- poczucie stałego zagrożenia,
- biały szum.
Na czeskich placach zabaw jest jakby ciszej, a śmiertelność dzieci nie jest większa.
Wednesday, 15 August 2018
Gdyby proboszcz była matką
A jak już doczekamy księży-kobiet, to wyobraźcie sobie taką sytuację:
msze świąteczne do odprawienia o 9:00, 10:30 i 12:00 w trzech kolejnych
wioskach, dziecko trzeba karmić co parę godzin, auto wysiadło, niani
nie ma bo święto, więc trzeba pojechać pick-upem, trąbla puścić na dywan
w kościele, mszę odprawić bardzo sprawnie, a jak małe zacznie piskać z
głodu, to wysłać ministranta do auta po butelkę i nakarmić w trakcie
ogłoszeń duszpasterskich i liczyć na to, że przed kupą zdąży się z
błogosławieństwem.
Wizja zainspirowana przez księdza z Nowego Gierałtowa, który przyjechał na mszę do Bielic z małym osiołkiem, którym się opiekuje, i poradził sobie bdb. Pani kościelna mówi, że nie gniewa się o ten jeden rozbity wazon.
Wizja zainspirowana przez księdza z Nowego Gierałtowa, który przyjechał na mszę do Bielic z małym osiołkiem, którym się opiekuje, i poradził sobie bdb. Pani kościelna mówi, że nie gniewa się o ten jeden rozbity wazon.
Thursday, 19 July 2018
Marple vs. Szczupaczyńska
Maryla Szymiczkowa: trzy kapitalne kryminałki, każda przeczytana na wdechu.
Kraków schyłku XIX wieku odmalowany szczegółowo do granic przesady (ale bez ich przekraczania) - z postaciami, cytatami i skandalikami z epoki. Dopracowanie realiów nie gorsze niż Breslau czy Lwowa u Krajewskiego, który nasuwa mi się na myśl nie bez przyczyny (zaraz do niej wrócę). "Autorka" doskonale bawi się portretowaniem krakowskiego bagienka, a my razem z nią. Konstrukcja intrygi zacna i solidna, w stylu niedościgłej - rzecz jasna - mistrzyni Christie, którą też przywołuję z innych jeszcze przyczyn.
Otóż w trzeciej części cyklu główna bohaterka, detektyw-amator w spódnicy (a raczej sukni), niepostrzeżenie robi się zła. Zła jak Eberhard Mock - tak jak on, zaczyna upajać się władzą nad ludźmi i dominacją, jaką daje biegłość w rozgryzaniu ludzkich tajemnic. Z władzy tej korzysta już nie tylko wobec osób winnych czy podejrzanych, ale też każdego, kto jej zdaniem na to zasługuje taką czy inną niedoskonałością. Przekracza granicę, za którą panna Marple nigdy się nie posunęła.
Najwyraźniej Miss Marple miała kręgosłup moralny, a profesorowa Szczupaczyńska - tylko gorset...
http://lubimyczytac.pl/autor/111961/maryla-szymiczkowa
Kraków schyłku XIX wieku odmalowany szczegółowo do granic przesady (ale bez ich przekraczania) - z postaciami, cytatami i skandalikami z epoki. Dopracowanie realiów nie gorsze niż Breslau czy Lwowa u Krajewskiego, który nasuwa mi się na myśl nie bez przyczyny (zaraz do niej wrócę). "Autorka" doskonale bawi się portretowaniem krakowskiego bagienka, a my razem z nią. Konstrukcja intrygi zacna i solidna, w stylu niedościgłej - rzecz jasna - mistrzyni Christie, którą też przywołuję z innych jeszcze przyczyn.
Otóż w trzeciej części cyklu główna bohaterka, detektyw-amator w spódnicy (a raczej sukni), niepostrzeżenie robi się zła. Zła jak Eberhard Mock - tak jak on, zaczyna upajać się władzą nad ludźmi i dominacją, jaką daje biegłość w rozgryzaniu ludzkich tajemnic. Z władzy tej korzysta już nie tylko wobec osób winnych czy podejrzanych, ale też każdego, kto jej zdaniem na to zasługuje taką czy inną niedoskonałością. Przekracza granicę, za którą panna Marple nigdy się nie posunęła.
Najwyraźniej Miss Marple miała kręgosłup moralny, a profesorowa Szczupaczyńska - tylko gorset...
http://lubimyczytac.pl/autor/111961/maryla-szymiczkowa
Monday, 16 July 2018
Dramat w rzepaku
Idziesz z dzieciakami na pilne siku na placek łysej ziemi między rzepakiem (zero waste, saperka w pogotowiu). Z przykrością stwierdzasz, że na tym placku ktoś wcześniej zostawił zużytego pampersa. Po czy zauważasz, że okoliczny rzepak jest dosłownie obwieszony chusteczkami do niemowląt. Jako matka z doświadczeniem zaczynasz sobie wyobrażać, jaki dramat wczesnorodzicielski musiał się tam rozegrać...
Wednesday, 4 July 2018
Dumka o chałwie słonecznikowej, niestety prozą
Pracując w .... dużej firmie z branży automatyki energetycznej, tatko mój - jako władający rosyjskim i przede wszystkim biegły w kontaktach z ludźmi Najbliższego Wschodu - działał na rynku białoruskim i ukraińskim. No i wracał razu pewnego z Doniecka, połączeniem przez Monachium. Wiedząc, że obłędnie kocham ukraińską chałwę słonecznikową, kupił mi jej bodaj kilogram. Tu objaśnienie dla nieznających realiów: ukraińska chałwa słonecznikowa, najlepsza na świecie, powstaje jako produkt uboczny tamtejszego przetwórstwa słonecznika (.ua jest słonecznikowym potentatem) i jest tania jak barszcz - sprzedawana na wagę w blokach. No więc tatko nabył taki blok zawinięty w byle co - racjonalnie tuż przed wylotem, żeby nie zjełczało. Na lotnisku w Doniecku paczka nie wzbudziła zainteresowania, bo przecież każdy wie, jak wygląda kilo chałwy w zatłuszczonym papierze. Natomiast w Monachium.... no, wyobraźmy sobie, jak do bramek kontroli bezpieczeństwa podchodzi facet z nieoznakowanym sporym pakunkiem szarej masy. Było proszenie na bok i pobieranie próbek. Na szczęście spektometria nie wykazała niczego wybuchowego.
Saturday, 30 June 2018
Myśleć, nie sądzić
Świat się zmienia, a mnie prześladuje - zapewne wybiórczo - dobra pamięć. Na przykład kiedy ktoś, kto ćwierć wieku temu (ha, ostatnio moja ulubiona fraza) doradzał mi, co jeszcze wydepilować, jakie nosić spódnice i obcasy i jak być bardziej miłą, potakującą i kobiecą - dziś, jako wojujący feminista, głośno broni prawa kobiet do nienaginania się do męskich oczekiwań. Albo kiedy osoba, od której nauczyłam się kupować w Rossmannie podróżne miniaturki kosmetyków - dzisiaj, z powodów eko, stanowczo takie opakowania odradza. Albo inna osoba, która patrzyła z ironicznym politowaniem, jak próbuję zrobić naleśniki bez mleka i mąki pszennej (bo dzieci z alergią), i czekała na patelnię, żeby usmażyć naleśniki NORMALNE - uczy się dzielnie kuchni wege, i zgarnia fair share of abuse za to, że naleśnik nie całkiem taki jak u mamy.
Sunday, 3 June 2018
Psze pani, to nie ja, Polak mały
Pilipiuk, "Wampir z KC"
Miłoszewski, "Jak zawsze"
Bonda, "Czerwony pająk"
Trzy świeże polskie książki o różnym ciężarze gatunkowym, stylu i stopniu fikcyjności, które łączy wątek wiszącego nad Polską fatum, spisku i ONYCH, którzy za wszystkim stoją.
Serio tak trudno się pogodzić, że to wszystko my?
Miłoszewski, "Jak zawsze"
Bonda, "Czerwony pająk"
Trzy świeże polskie książki o różnym ciężarze gatunkowym, stylu i stopniu fikcyjności, które łączy wątek wiszącego nad Polską fatum, spisku i ONYCH, którzy za wszystkim stoją.
Serio tak trudno się pogodzić, że to wszystko my?
Monday, 7 May 2018
Własność, władza i przemoc (w imię Boże)
Ćwiczenie umysłowe: weźmy największe zjebania chrześcijaństwa i porównajmy z Ewangeliami (dobra, wiem, wiem, arbitralnie wybranymi, pińcet razy przepisanymi, autorzy niepewni, a w tłumaczeniach to już w ogóle strach, co się wyprawia).
Na przykład bogacenie się. W imieniu gościa, który łaził po Palestynie w tym co na sobie miał i uczniom doradzał to samo, kościół zbiera dziesięcinę, dzieje się cały barok, działa niejaki Tadeusz Rydzyk, buduje się odjebany w kosmos Licheń, tudzież kupuje się dziecku quada na komunię. No serio?
Albo - pozostając w kategoriach pieniężnych - kiedyś handel odpustami, teraz biznes pielgrzymkowy i chrzcielno-weselno-pogrzebowy, przy czym mam na myśli obie strony kontua... ołtarza, bo popyt wiernych na show nakręca podaż kościelną. Pamiętamy, że jeden z lepiej opisanych wkurwów Jezusa to było wywalenie handlarzy ze świątyni, prawda?
Krok dalej: tradycje. Precyzyjny kalendarz świąt, obowiązkowa msza w niedzielę, tu post, tam biała szatka koniecznie z symbolem religijnym. I zaraz obok tradycje nieskodyfikowane, ale równie potężne - mycie okien na Wielkanoc, parada cmentarna na Wszystkich Świętych, wyżerka na Boże Narodzenie; każda z tych rzeczy może i ładna, ale wynaturzająca się pod społecznym ciśnieniem. W imię kogoś, kto jasno i wyraźnie chrzanił tradycje, podróżował w szabas, śmiał się z gąszczu żydowskich zaleceń i w ogóle rąbał prosto w oczy, żeby kubek myć przede wszystkim od wewnątrz.
Fiksacja na seksie, o którym w Ewangeliach jest bardzo niewiele - bo skupiają się na czynieniu dobra, a nie na szlifowaniu osobistych cnót. Kolejne wydumane zasady gry (technik współżycia czy antykoncepcji), przy których muzułmańskie podcieranie się tylko lewą ręką to szczyt logiki. No chyba żeby spojrzeć na sprawę ekonomicznie; kościół gwałtownie podkręcił zainteresowanie prokreacją właśnie wtedy, kiedy było to na rękę rządzącym. Hej, a czy Jezus coś mówił o tym, że najważniejsze, żeby się kasa zgadzała i że grunt to dobrze się ustawić do władzy?
Spychanie kobiet do roli usługowej, w domu i w kościele. Ewangeliczny Jezus traktował kobiety jak ludzi i jakiś czas tak to (prawdopodobnie) u chrześcijan trwało, tylko jeden Paweł miał problem z babami - ale jak było trzeba (tak, znów ekonomia), to się tych parę Pawłowych zdań wyciągnęło na pierwszy plan i już: kobity do garów, do dzieci, a w kościele chustka na głowę i morda w kubeł (ten od mycia posadzki).
Wojny w imię religii. Krucjaty, husyci, Francja, Ulster. Trudny do ukrycia ekonomiczny motyw każdej z tych wojen, zasmarowany cienką pozłotką "dogmatu". W imię religii, gdzie miało chodzić przede wszystkim o pokój i miłość bliźniego, a nie o własność i prawo do ziemi, prawda?
Wojny już niby za nami, została łatwość potępiania. Obcych, grzeszników, przeciwników, nieślubnych matek, gejów, kogokolwiek trochę w bok od NAS. Dyskusja, czy katolicy mogą dawać komunię protestantom. Wszystko to w imię kogoś, kto jawnie zadawał się z dziwkami i żulami swojej epoki, siadał do stołu z kim popadło, a uczniów wysłał w cały świat.
Może wystarczy. Nawet nie próbuję tu udowodnić, że chrześcijaństwo jest - albo mogłoby być - w porządku. Raczej - że ludzie w porządku nie są i jakoś być nie mogą. Niepojęte.
Kreditsy:
Szymon Hołownia, Dorota Masłowska, Jan Kaczkowski, Ewa Skórska, Jorge Mario Bergoglio
(i może jeszcze ten czy ów, co zapewne wolałby tu nie być kreditsowanym)
Na przykład bogacenie się. W imieniu gościa, który łaził po Palestynie w tym co na sobie miał i uczniom doradzał to samo, kościół zbiera dziesięcinę, dzieje się cały barok, działa niejaki Tadeusz Rydzyk, buduje się odjebany w kosmos Licheń, tudzież kupuje się dziecku quada na komunię. No serio?
Albo - pozostając w kategoriach pieniężnych - kiedyś handel odpustami, teraz biznes pielgrzymkowy i chrzcielno-weselno-pogrzebowy, przy czym mam na myśli obie strony kontua... ołtarza, bo popyt wiernych na show nakręca podaż kościelną. Pamiętamy, że jeden z lepiej opisanych wkurwów Jezusa to było wywalenie handlarzy ze świątyni, prawda?
Krok dalej: tradycje. Precyzyjny kalendarz świąt, obowiązkowa msza w niedzielę, tu post, tam biała szatka koniecznie z symbolem religijnym. I zaraz obok tradycje nieskodyfikowane, ale równie potężne - mycie okien na Wielkanoc, parada cmentarna na Wszystkich Świętych, wyżerka na Boże Narodzenie; każda z tych rzeczy może i ładna, ale wynaturzająca się pod społecznym ciśnieniem. W imię kogoś, kto jasno i wyraźnie chrzanił tradycje, podróżował w szabas, śmiał się z gąszczu żydowskich zaleceń i w ogóle rąbał prosto w oczy, żeby kubek myć przede wszystkim od wewnątrz.
Fiksacja na seksie, o którym w Ewangeliach jest bardzo niewiele - bo skupiają się na czynieniu dobra, a nie na szlifowaniu osobistych cnót. Kolejne wydumane zasady gry (technik współżycia czy antykoncepcji), przy których muzułmańskie podcieranie się tylko lewą ręką to szczyt logiki. No chyba żeby spojrzeć na sprawę ekonomicznie; kościół gwałtownie podkręcił zainteresowanie prokreacją właśnie wtedy, kiedy było to na rękę rządzącym. Hej, a czy Jezus coś mówił o tym, że najważniejsze, żeby się kasa zgadzała i że grunt to dobrze się ustawić do władzy?
Spychanie kobiet do roli usługowej, w domu i w kościele. Ewangeliczny Jezus traktował kobiety jak ludzi i jakiś czas tak to (prawdopodobnie) u chrześcijan trwało, tylko jeden Paweł miał problem z babami - ale jak było trzeba (tak, znów ekonomia), to się tych parę Pawłowych zdań wyciągnęło na pierwszy plan i już: kobity do garów, do dzieci, a w kościele chustka na głowę i morda w kubeł (ten od mycia posadzki).
Wojny w imię religii. Krucjaty, husyci, Francja, Ulster. Trudny do ukrycia ekonomiczny motyw każdej z tych wojen, zasmarowany cienką pozłotką "dogmatu". W imię religii, gdzie miało chodzić przede wszystkim o pokój i miłość bliźniego, a nie o własność i prawo do ziemi, prawda?
Wojny już niby za nami, została łatwość potępiania. Obcych, grzeszników, przeciwników, nieślubnych matek, gejów, kogokolwiek trochę w bok od NAS. Dyskusja, czy katolicy mogą dawać komunię protestantom. Wszystko to w imię kogoś, kto jawnie zadawał się z dziwkami i żulami swojej epoki, siadał do stołu z kim popadło, a uczniów wysłał w cały świat.
Może wystarczy. Nawet nie próbuję tu udowodnić, że chrześcijaństwo jest - albo mogłoby być - w porządku. Raczej - że ludzie w porządku nie są i jakoś być nie mogą. Niepojęte.
Kreditsy:
Szymon Hołownia, Dorota Masłowska, Jan Kaczkowski, Ewa Skórska, Jorge Mario Bergoglio
(i może jeszcze ten czy ów, co zapewne wolałby tu nie być kreditsowanym)
Sunday, 6 May 2018
Alles klar
Zastanawiam się, dlaczego w Niemczech wszelkie komuny, spółdzielnie,
posthipizm i późny punk czują się tak dobrze. Robocza teoria:
paradoksalnie dzięki temu, że mają od pokoleń wpojony porządek i
trzymanie się zasad. To znaczy jakoś tak: jeśli w 1968 mieszkańcy squatu
umówili się, że A gotuje, B zmywa naczynia, a C robi pranie, to
trzymają się tego schematu do dzisiaj. Co nie zdałoby egzaminu w ...
zupełnie innym kraju, gdzie wszyscy robiliby to ochoczo przez dwa dni,
po czym trzeciego dnia A miałby kaca, B pogrzeb babci, a C wędrującą
macicę. I po komunie...
Friday, 4 May 2018
Nie bądź jak Terlik
Parę już chyba lat temu Wysokie Obcasy zrobiły fajny wywiad z Małgorzatą Terlikowską - niewiasta naprawdę rozsądnie wypowiadała się o związku z dużym stażem (np. o zdradzie i jak jej skutecznie unikać, jeśli się państwo tak umawiali) i z dużą liczbą dzieci (wiele z tego, co mówiła, jest mi bliskie jak 150). Oraz niechcący totalnie pogrążyła męża (przynajmniej w moich oczach) - opowieścią, że kiedy jako matka4 wybrała się z przyjaciółkami na weekend do innego miasta, to Tomasz wydzwaniał do niej w błahych sprawach albo po prostu pytając kiedy wróci.
Kurwa, pozamiatane.
A że na świecie dzieją się różne rzeczy w tym stylu, to postanowiłam spisać krótki poradnik w trzech punktach - na temat jak dawać dłuższą smycz komuś, z kim jesteśmy w związku (z dziećmi lub bez) i z kim zamierzamy w tym związku pozostać.
0. Preambuła
Człowiek (mężczyzna i kobieta) na zbyt krótkiej smyczy marnieje i więdnie. Może zafiksuje się na alkoholu, może na telewizji, chorobach, zakupach, jedzeniu czy dzieciach; raczej nie oszaleje, ale po pewnym czasie przeobrazi się w coś, z czym naprawdę nie chcesz spędzić reszty życia. I tu jedyna - mam nadzieję - seksistowska uwaga w tym tekście: panowie, dla Waszych żon najgorszy etap tej historii nastąpi (statystycznie) po Waszej śmierci, ale to nie powód, żeby je tak zostawiać. Proooszę...
Niezależnie od tego, czy spędzasz poza domem czas pracy, 3/4 czasu wolnego i weekendy też, czy raczej masz naturę ukwiału - przyjrzyj się, czy Twoje kochanie chciałoby czasami wyjść. Albo wyjechać. Bez Ciebie, bez dzieci, psa, kota i rybek w słoiku. Jeśli nie masz pewności - zapytaj. A jeśli związek traktujesz serio, to posłuchaj odpowiedzi bardzo uważnie; również odmownej. Może być tak, że żyjesz z osobą wychowaną w przekonaniu, że stały związek albo jest więzieniem, albo na miano związku nie zasługuje. Jeśli nie czujesz się dobrze w roli dożywotniego klawisza ani domowej Ilse Koch, to - level up, niestety - pomóż w wychodzeniu poza spacerniak, krok po kroku. Statystycznie wróci, i to w trochę lepszym stanie, bo bez przynajmniej kawałka rodzinnej demonologii.
(Jeśli Twoi rodzice nigdy, za Twojej pamięci, nie spędzali czasu oddzielnie - pierdol to. Jeśli wręcz przeciwnie i dlatego się rozwiedli - pierdol to po trzykroć.)
A teraz obiecane trzy regułki.
I. Nie bądź chujem, nie bądź pizdą.
Skoro już wiesz, że chce i lubi wybyć czasem bez Ciebie -- po prostu powiedz: no to ruszaj, powodzenia, będę na ciebie czekać. Nie pytaj, czy to konieczne. Odgryź sobie jęzor, zanim wymsknie Ci się "a może jednak nie jedź". Anegdoty o Ciechocinku zostaw dla wujka Zenka. Nie dowcipkuj, jak Ty będziesz się puszczać pod nieobecność. Nie strasz rozwodem, wypadkiem, rozpadem związku, zagłodzeniem dzieci, obesranym kotem ani upadkiem meteorytu.
II. Nie bądź kretynką, nie bądź debilem.
Przygotuj się. Jeśli nie umiesz gotować - idź do restauracji albo zamów pizzę. Jeśli masz dzieci lub psa z alergią, której nie ogarniasz mimo rozpiski od współ* - poproś kogoś znajomego o pomoc w przygotowaniu paszy. Jeśli dostajesz pierdolca przy odkurzaniu domu, rozwieszaniu prania albo na placu zabaw z pociechami, jeśli przeraża Cię awaria awaria spłuczki czy otwarcie słoika - też się z kimś umów na współpracę, w ostateczności opłać okazjonalną pomoc. Mieszkanie nie musi błyszczeć i nie wszystko musi być robione dokładnie tak jak wtedy, kiedy Twój/Twoja jest na miejscu, ale nie dąż do katastrofy. Pilnuj rzeczy podstawowych typu karmienie mniejszych i słabszych, leki, ogrzewanie domu i ogólnie BHP.
Nie dzwoń jak ten Terlikowski: ani gdzie jest cukier (kupisz), ani kontrolnie (poniechaj). Nie nękaj informacjami o tym, w czym osoba nieobecna i tak nie pomoże: o rzygającym kocie (podpowiem: ścierka-obserwacja-weterynarz), jak dziecko spadło z huśtawki potrójnym saltem w tył (statystycznie połączenie padnie zanim zdążysz dodać: ...ale nic mu się nie stało) względnie jaki jest bałagan w garażu (#ichuj).
III. Nie bądź skurwielem, nie bądź suką.
Wróciła? Wrócił? Uciesz się na ile potrafisz, a jeśli psy czy dzieci dały Ci w kość, to powiedz szczerze, że trochę nie masz siły w tej chwili. Nie dąsaj się, nie próbuj karać. Nie wyjeżdżaj z listą tragedii, które się wydarzyły. Nadal nie opowiadaj o Ciechocinku, a jeśli Cię ciśnie, to umów się czym prędzej na piwo z wujkiem Zenkiem. Nie wzbudzaj poczucia winy wmawianiem, że dowolna choroba Twoja/dzieci/żółwia/cioci rezydentki - co najmniej przez następny miesiąc - zdarzyła się dlatego, że wyjechał/wyjechała. I nie pierdol przez następny rok przy krewnych i znajomych, jak to Twój/Twoja "lata".
Poziom mistrzowski to chwalenie się na lewo i prawo tym, co Twoją/Twojego trzymało poza domem. Warto dążyć do ideału: jeśli opowiesz z należytym błyskiem w oku, jak się nauczyła heklować stringi / jak strzelał farbką do kolegów, to zapewniam, że rozmówcy zesrają się z zazdrości. Przy czym najbardziej będą zazdrościć, że tak macie fajnie w związku. Amen :)
Kurwa, pozamiatane.
A że na świecie dzieją się różne rzeczy w tym stylu, to postanowiłam spisać krótki poradnik w trzech punktach - na temat jak dawać dłuższą smycz komuś, z kim jesteśmy w związku (z dziećmi lub bez) i z kim zamierzamy w tym związku pozostać.
0. Preambuła
Człowiek (mężczyzna i kobieta) na zbyt krótkiej smyczy marnieje i więdnie. Może zafiksuje się na alkoholu, może na telewizji, chorobach, zakupach, jedzeniu czy dzieciach; raczej nie oszaleje, ale po pewnym czasie przeobrazi się w coś, z czym naprawdę nie chcesz spędzić reszty życia. I tu jedyna - mam nadzieję - seksistowska uwaga w tym tekście: panowie, dla Waszych żon najgorszy etap tej historii nastąpi (statystycznie) po Waszej śmierci, ale to nie powód, żeby je tak zostawiać. Proooszę...
Niezależnie od tego, czy spędzasz poza domem czas pracy, 3/4 czasu wolnego i weekendy też, czy raczej masz naturę ukwiału - przyjrzyj się, czy Twoje kochanie chciałoby czasami wyjść. Albo wyjechać. Bez Ciebie, bez dzieci, psa, kota i rybek w słoiku. Jeśli nie masz pewności - zapytaj. A jeśli związek traktujesz serio, to posłuchaj odpowiedzi bardzo uważnie; również odmownej. Może być tak, że żyjesz z osobą wychowaną w przekonaniu, że stały związek albo jest więzieniem, albo na miano związku nie zasługuje. Jeśli nie czujesz się dobrze w roli dożywotniego klawisza ani domowej Ilse Koch, to - level up, niestety - pomóż w wychodzeniu poza spacerniak, krok po kroku. Statystycznie wróci, i to w trochę lepszym stanie, bo bez przynajmniej kawałka rodzinnej demonologii.
(Jeśli Twoi rodzice nigdy, za Twojej pamięci, nie spędzali czasu oddzielnie - pierdol to. Jeśli wręcz przeciwnie i dlatego się rozwiedli - pierdol to po trzykroć.)
A teraz obiecane trzy regułki.
I. Nie bądź chujem, nie bądź pizdą.
Skoro już wiesz, że chce i lubi wybyć czasem bez Ciebie -- po prostu powiedz: no to ruszaj, powodzenia, będę na ciebie czekać. Nie pytaj, czy to konieczne. Odgryź sobie jęzor, zanim wymsknie Ci się "a może jednak nie jedź". Anegdoty o Ciechocinku zostaw dla wujka Zenka. Nie dowcipkuj, jak Ty będziesz się puszczać pod nieobecność. Nie strasz rozwodem, wypadkiem, rozpadem związku, zagłodzeniem dzieci, obesranym kotem ani upadkiem meteorytu.
II. Nie bądź kretynką, nie bądź debilem.
Przygotuj się. Jeśli nie umiesz gotować - idź do restauracji albo zamów pizzę. Jeśli masz dzieci lub psa z alergią, której nie ogarniasz mimo rozpiski od współ* - poproś kogoś znajomego o pomoc w przygotowaniu paszy. Jeśli dostajesz pierdolca przy odkurzaniu domu, rozwieszaniu prania albo na placu zabaw z pociechami, jeśli przeraża Cię awaria awaria spłuczki czy otwarcie słoika - też się z kimś umów na współpracę, w ostateczności opłać okazjonalną pomoc. Mieszkanie nie musi błyszczeć i nie wszystko musi być robione dokładnie tak jak wtedy, kiedy Twój/Twoja jest na miejscu, ale nie dąż do katastrofy. Pilnuj rzeczy podstawowych typu karmienie mniejszych i słabszych, leki, ogrzewanie domu i ogólnie BHP.
Nie dzwoń jak ten Terlikowski: ani gdzie jest cukier (kupisz), ani kontrolnie (poniechaj). Nie nękaj informacjami o tym, w czym osoba nieobecna i tak nie pomoże: o rzygającym kocie (podpowiem: ścierka-obserwacja-weterynarz), jak dziecko spadło z huśtawki potrójnym saltem w tył (statystycznie połączenie padnie zanim zdążysz dodać: ...ale nic mu się nie stało) względnie jaki jest bałagan w garażu (#ichuj).
III. Nie bądź skurwielem, nie bądź suką.
Wróciła? Wrócił? Uciesz się na ile potrafisz, a jeśli psy czy dzieci dały Ci w kość, to powiedz szczerze, że trochę nie masz siły w tej chwili. Nie dąsaj się, nie próbuj karać. Nie wyjeżdżaj z listą tragedii, które się wydarzyły. Nadal nie opowiadaj o Ciechocinku, a jeśli Cię ciśnie, to umów się czym prędzej na piwo z wujkiem Zenkiem. Nie wzbudzaj poczucia winy wmawianiem, że dowolna choroba Twoja/dzieci/żółwia/cioci rezydentki - co najmniej przez następny miesiąc - zdarzyła się dlatego, że wyjechał/wyjechała. I nie pierdol przez następny rok przy krewnych i znajomych, jak to Twój/Twoja "lata".
Poziom mistrzowski to chwalenie się na lewo i prawo tym, co Twoją/Twojego trzymało poza domem. Warto dążyć do ideału: jeśli opowiesz z należytym błyskiem w oku, jak się nauczyła heklować stringi / jak strzelał farbką do kolegów, to zapewniam, że rozmówcy zesrają się z zazdrości. Przy czym najbardziej będą zazdrościć, że tak macie fajnie w związku. Amen :)
Thursday, 19 April 2018
Dobra Rada nr 10
Z cyklu przykazania niepopularne: dziesiąte. Nie pożądać rzeczy bliźniego. To nie znaczy "siedzieć na ulicy w worku po ziemniakach i żebrać o bułkę" ani "rozdać wszystko, zagłodzić dzieci i koty". Raczej: nie żyć dla przedmiotów i uwolnić się od zazdrości o stan posiadania. Powściągnąć myślenie "inni majo, a ja ni mom". OK, zapewnić sobie rzeczy niezbędne plus trochę dla przyjemności, mieć pasję, może kolekcjonerstwo; ale przecież nie pociąga nas wszystko naraz?
Nie zmieniać na nowszy model tego, co jeszcze dobrze działa, bo sąsiad ma, bo koleżanka, bo promocja, bo mnie stać. Nie kupować, kiedy można dostać, zamienić się, mieć z kimś wspólne. Przestać odreagowywać to, że byliśmy biedni na studiach, w dzieciństwie, że ojciec ciężko pracował, a babcia we wojnę jadła gołe kartofle. Olać promocje "kup 3 w cenie 2, zużyj 1, a resztę wyrzuć". Olać Ikeę, do której jedziesz po stolik, po czym wychodzisz dodatkowo z kocykiem, serwetkami, kompletem słoików, lampką i szafką na buty, z czego połowa będzie stała nieużywana, a druga połowa rozleci się po dwóch miesiącach. Nauczyć się rozdawać to co już nieużywane, ale jeszcze dobre - nie trzymać bo zapłacone, bo się jeszcze przyda.
Gdyby ktoś poważnie traktował Dobrą Radę nr 10, to może akcja zamykania marketów na niedziele w ogóle nie byłaby potrzebna?
Nie zmieniać na nowszy model tego, co jeszcze dobrze działa, bo sąsiad ma, bo koleżanka, bo promocja, bo mnie stać. Nie kupować, kiedy można dostać, zamienić się, mieć z kimś wspólne. Przestać odreagowywać to, że byliśmy biedni na studiach, w dzieciństwie, że ojciec ciężko pracował, a babcia we wojnę jadła gołe kartofle. Olać promocje "kup 3 w cenie 2, zużyj 1, a resztę wyrzuć". Olać Ikeę, do której jedziesz po stolik, po czym wychodzisz dodatkowo z kocykiem, serwetkami, kompletem słoików, lampką i szafką na buty, z czego połowa będzie stała nieużywana, a druga połowa rozleci się po dwóch miesiącach. Nauczyć się rozdawać to co już nieużywane, ale jeszcze dobre - nie trzymać bo zapłacone, bo się jeszcze przyda.
Gdyby ktoś poważnie traktował Dobrą Radę nr 10, to może akcja zamykania marketów na niedziele w ogóle nie byłaby potrzebna?
Ma gavte la nata (kurwa)
Polacy i Irlandczycy. Tyle mamy wspólnego (katolicyzm, alkoholizm,
przesądy, biedę, lata walki o wolność, emigrację), a jednak się różnimy.
Po kilkunastu latach przerwy odwiedziłam .ie na tydzień i kolejny raz
mam ciężką myślówę skąd te różnice. Dlaczego oni są - mimo cięższych
przejść, mimo gorszej historii i dłuższej okupacji - jednak trochę
bardziej pogodni i przyjaźni, a my na wiecznym wkurwie
i frustracji i jeszcze ostatnio dryfujemy w nacjonalizm. Dlaczego ich
katolicyzm - po latach bycia, jak i u nas, ostoją tożsamości i
patriotyzmu - rozlicza patologie i idzie w stronę
wspólnotowo-pomocowo-ludzką, jak w Niemczech, a nasz uparcie straszy
piekłem, nadstawia dupy władzy i chce mieszać w prawie. Dlaczego oni -
mimo de facto utraty języka - zachowali kulturę, a przy tym są otwarci
na innych (na irlandzki odpowiednik matury wchodzi język polski, bo to
tam teraz pierwszy język mniejszościowy), a u nas z tym coraz bardziej
pod górkę.
Znajoma pani socjolog (która trochę czasu przemieszkała i przepracowała w .ie) twierdzi, że to dlatego, że oni nigdy nie byli mocarstwem i mają tego świadomość, i są dumni z siebie jako małego, ale (prawie) wolnego kraiku. Éirinn go Brách, a Polacy wyjmijta korek z dupy?
Znajoma pani socjolog (która trochę czasu przemieszkała i przepracowała w .ie) twierdzi, że to dlatego, że oni nigdy nie byli mocarstwem i mają tego świadomość, i są dumni z siebie jako małego, ale (prawie) wolnego kraiku. Éirinn go Brách, a Polacy wyjmijta korek z dupy?
Tuesday, 17 April 2018
Zdarza się i tak
Dzień, w którym z trudem wstajesz o 7:30, spóźniasz się o 2 minuty na
pociąg 8:18, piszesz tekst o MT na ławce na stacji, ładując telefon z
laptopa, żeby mieć jakiś Internet, pociąg o 9:14 ma przestoje i z
12-minutowej przesiadki na Głównym robi się 2-minutowa, zdążasz
przebiec, ale już nie kupić bilet na Muchobór, w pociągu zauważasz, że
nie masz gotówki, a w składzie nie ma automatu na karty, konduktor cię
sprawdza przed samą stacją i dziwnym trafem akceptuje miesięczny do
Kątów, który nie powinien obowiązywać na tej trasie, i jakoś zdążasz
poprowadzić zebranie o 10.
U mnie normalka
U mnie normalka
Saturday, 10 March 2018
Pięć palców i fiut
Pięć palców i fiut - to liczydło, na którym Polak-katolik liczy przykazania. To znaczy do szóstego ogarnia, siódme zna ze słyszenia, a dalej już są smoki. Można to zresztą odnieść równie dobrze do niekatolików, a nawet ateistów, ale na rodzimym gruncie wyrosłych.
Niemodne jest na przykład przykazanie ósme, które w katechizmach leci tak: "nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu". W przekazie ludowym zachowało się z niego tyle, że uczy się dzieci, że kłamać jest nieładnie. Dzieci rosną, przekaz zostaje, bliźni i "przeciw" jakoś nie przebijają się do świadomości. A szkoda.
Jeśli dziadek Zenek zmyśla przy wódce z kolegami, jak to w sześćdziesiątym trzecim miał cztery naraz w Zielonej Górze na winobraniu, to ja się pytam, komu to szkodzi? Babcia nie słyszy, koledzy niedosłyszą, a cześć tych czterech naruszoną nie jest - z tej prostej przyczyny, że w ogóle nie istniały. W najgorszym razie dziadek może się skompromitować, jeśli ktoś z kolegów jednak dosłyszy i co gorsza przypomni sobie, że też na tym winobraniu był i pamięta jak było (a raczej: nie było), bo robili z Zenkiem w jednej brygadzie i mieszkali w jednym baraku.
Jeśli kłamiąc, chcemy tylko poprawić swój wizerunek, to ryzykujemy głównie tym, że jeszcze bardziej go spaprzemy - jak dziadek Zenek. No chyba że kogoś chcemy tym podrasowanym wizerunkiem do czegoś przekonać, a potem zostawimy go w sandałkach na zimę.
Hej! na mojej polanie sto owiecek stanie!
Ty, moja dziewcyno, pozieroj se na nie!
Ej polana nie moja, owiecek nie było,
Ej ale mie śwarne dziewce zalubilo...
Ale jeśli ktoś rozpowiada znajomym, że Wiesława (zamężna) podobno spała z Romanem (żonatym), kiedy odwiedzała go w Holandii, to może sporo szkody narobić niezależnie od tego, jakie są fakty. Te zresztą dość trudno ustalić na sto procent, jeśli się samemu nie było w jednej łożnicy wedle Wiesi i Romka (a po takich zdarzeniach, co ciekawe, gadatliwość raczej spada).
Albo opowiadając, że firma Krzew podejrzanie późno płaci, ale jaki mamy z nimi uzgodniony termin płatności, to tego już nie pamiętamy. Albo że firma Bulwieć była podobno niezadowolona z usług dostawcy Koszmarne Kłącza, a o co chodziło, tego nie sprawdzaliśmy, bo to przecież nie nasza sprawa. Albo że firma Potorocze GmbH co prawda wymiata, tak, tak, ale my z nią nie będziemy współpracować, bo słyszeliśmy, że ma problemy prawne; nie wiemy jakie, ale ostrożność nie zawadzi, no i najlepiej ostrzec też wszystkich dookoła.
Ginie w tym, a raczej: nigdy się nie znajduje, cel kłamstwa albo obmowy. Cel fałszywego (czy tylko niesprawdzonego) świadectwa, które dajemy przeciwko komuś; może z zamiarem zaszkodzenia, może jedynie bez myśli o możliwej szkodzie.
Denken tut weh.
Niemodne jest na przykład przykazanie ósme, które w katechizmach leci tak: "nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu". W przekazie ludowym zachowało się z niego tyle, że uczy się dzieci, że kłamać jest nieładnie. Dzieci rosną, przekaz zostaje, bliźni i "przeciw" jakoś nie przebijają się do świadomości. A szkoda.
Jeśli dziadek Zenek zmyśla przy wódce z kolegami, jak to w sześćdziesiątym trzecim miał cztery naraz w Zielonej Górze na winobraniu, to ja się pytam, komu to szkodzi? Babcia nie słyszy, koledzy niedosłyszą, a cześć tych czterech naruszoną nie jest - z tej prostej przyczyny, że w ogóle nie istniały. W najgorszym razie dziadek może się skompromitować, jeśli ktoś z kolegów jednak dosłyszy i co gorsza przypomni sobie, że też na tym winobraniu był i pamięta jak było (a raczej: nie było), bo robili z Zenkiem w jednej brygadzie i mieszkali w jednym baraku.
Jeśli kłamiąc, chcemy tylko poprawić swój wizerunek, to ryzykujemy głównie tym, że jeszcze bardziej go spaprzemy - jak dziadek Zenek. No chyba że kogoś chcemy tym podrasowanym wizerunkiem do czegoś przekonać, a potem zostawimy go w sandałkach na zimę.
Hej! na mojej polanie sto owiecek stanie!
Ty, moja dziewcyno, pozieroj se na nie!
Ej polana nie moja, owiecek nie było,
Ej ale mie śwarne dziewce zalubilo...
Ale jeśli ktoś rozpowiada znajomym, że Wiesława (zamężna) podobno spała z Romanem (żonatym), kiedy odwiedzała go w Holandii, to może sporo szkody narobić niezależnie od tego, jakie są fakty. Te zresztą dość trudno ustalić na sto procent, jeśli się samemu nie było w jednej łożnicy wedle Wiesi i Romka (a po takich zdarzeniach, co ciekawe, gadatliwość raczej spada).
Albo opowiadając, że firma Krzew podejrzanie późno płaci, ale jaki mamy z nimi uzgodniony termin płatności, to tego już nie pamiętamy. Albo że firma Bulwieć była podobno niezadowolona z usług dostawcy Koszmarne Kłącza, a o co chodziło, tego nie sprawdzaliśmy, bo to przecież nie nasza sprawa. Albo że firma Potorocze GmbH co prawda wymiata, tak, tak, ale my z nią nie będziemy współpracować, bo słyszeliśmy, że ma problemy prawne; nie wiemy jakie, ale ostrożność nie zawadzi, no i najlepiej ostrzec też wszystkich dookoła.
Ginie w tym, a raczej: nigdy się nie znajduje, cel kłamstwa albo obmowy. Cel fałszywego (czy tylko niesprawdzonego) świadectwa, które dajemy przeciwko komuś; może z zamiarem zaszkodzenia, może jedynie bez myśli o możliwej szkodzie.
Denken tut weh.
Saturday, 3 March 2018
Chamstwo tuż nad ziemią
Zatłoczony sklep, restauracja, kościół czy stadion. Zderzasz się z dzieciakiem. Wpadł ci pod nogi, szedł tyłem, może po prostu był niżej niż twoje pole widzenia. Mówisz "przepraszam", zanim sprawdzisz, z kim ten bachor jest, albo zanim każesz mu uważać? Nie sądzę. Zasady dobrego wychowania nie obowiązują wobec dzieci. Nie wiem czemu.
Dotarło to do mnie najpierw jak sama urosłam. Nie jakoś przesadnie: 160 cm i mało nobliwy wygląd raczej nie budzą postrachu w narodzie, a jednak - jakieś ćwierć wieku temu ludzie przestali się przede mnie wpychać, bezceremonialnie zwracać mi uwagę, trącać jak mebel, a i źle wydać resztę próbują tylko jak jestem totalnie nieprzytomna.
Drugą falę zdziwienia przeżywam teraz, kiedy wypuszczam do ludzi własne dzieciaki. Wygląda na to, że słowa "przepraszam", "dziękuję" i "proszę" zawierają alkohol, bo używa się ich raczej 18+.
5-latka poszła wyrzucić papierek do śmietnika w pociągu. Zderzył się z nią śpieszący się konduktor, skądinąd profesjonalny i sympatyczny gość, ale po tym zderzeniu nie było żadnego "przepraszam", tylko od razu: "z kim jest to dziecko?".
13-latce do WC na lotnisku wparowała w pośpiechu jakaś babka, bo zamek w drzwiach nie zaskoczył. Tu też nie nie padło ani słóweńko przeprosin, tylko naburmuszone "trzeba się zamykać!".
O, albo te polecenia. Niby "poproszę sól" byłoby krócej, ale jakiś dziwny przymus każe powiedzieć: "podaj dziecko sól dziadkowi, bo mi się nie chce wstawać".
Szkoła, mimo bajania jak to wychowuje, też potrafi być niezłym polem buraków. Uczycielka robi kółko, próbę do przedstawienia czy tam inne zajęcia wyrównawcze przed lekcjami (dla niedzieciatych: mówię o godzinie typu 7 w nocy). Coś jej wypadło i nie mogła przyjść. W ilu przypadkach spróbuje zawiadomić dzieciaki, żeby tego dnia nie przychodziły? A jeśli wypadło w ostatniej chwili, to przynajmniej przekaże info przez woźną albo poprosi kogoś dyżurującego, żeby wywiesił kartkę "przepraszam, kółka dziś nie będzie, zapraszam za tydzień - Pipsztacka"? Rzadsze niż skalny smok, że tak zacytuję wieszcza.
Nie rozumiem, nie podoba mi się to, nigdy mi się nie podobało. Nie znajduję pociechy w tym, że - jako dama starsza in spe - będę już tylko bardziej zbierać honory. Wiem albowiem, że wystarczy znaleźć się na OIOM-ie względnie w innym ZOL-u i znowu traci się prawo do ludzkiego traktowania, tym razem dożywotnio.
Dotarło to do mnie najpierw jak sama urosłam. Nie jakoś przesadnie: 160 cm i mało nobliwy wygląd raczej nie budzą postrachu w narodzie, a jednak - jakieś ćwierć wieku temu ludzie przestali się przede mnie wpychać, bezceremonialnie zwracać mi uwagę, trącać jak mebel, a i źle wydać resztę próbują tylko jak jestem totalnie nieprzytomna.
Drugą falę zdziwienia przeżywam teraz, kiedy wypuszczam do ludzi własne dzieciaki. Wygląda na to, że słowa "przepraszam", "dziękuję" i "proszę" zawierają alkohol, bo używa się ich raczej 18+.
5-latka poszła wyrzucić papierek do śmietnika w pociągu. Zderzył się z nią śpieszący się konduktor, skądinąd profesjonalny i sympatyczny gość, ale po tym zderzeniu nie było żadnego "przepraszam", tylko od razu: "z kim jest to dziecko?".
13-latce do WC na lotnisku wparowała w pośpiechu jakaś babka, bo zamek w drzwiach nie zaskoczył. Tu też nie nie padło ani słóweńko przeprosin, tylko naburmuszone "trzeba się zamykać!".
O, albo te polecenia. Niby "poproszę sól" byłoby krócej, ale jakiś dziwny przymus każe powiedzieć: "podaj dziecko sól dziadkowi, bo mi się nie chce wstawać".
Szkoła, mimo bajania jak to wychowuje, też potrafi być niezłym polem buraków. Uczycielka robi kółko, próbę do przedstawienia czy tam inne zajęcia wyrównawcze przed lekcjami (dla niedzieciatych: mówię o godzinie typu 7 w nocy). Coś jej wypadło i nie mogła przyjść. W ilu przypadkach spróbuje zawiadomić dzieciaki, żeby tego dnia nie przychodziły? A jeśli wypadło w ostatniej chwili, to przynajmniej przekaże info przez woźną albo poprosi kogoś dyżurującego, żeby wywiesił kartkę "przepraszam, kółka dziś nie będzie, zapraszam za tydzień - Pipsztacka"? Rzadsze niż skalny smok, że tak zacytuję wieszcza.
Nie rozumiem, nie podoba mi się to, nigdy mi się nie podobało. Nie znajduję pociechy w tym, że - jako dama starsza in spe - będę już tylko bardziej zbierać honory. Wiem albowiem, że wystarczy znaleźć się na OIOM-ie względnie w innym ZOL-u i znowu traci się prawo do ludzkiego traktowania, tym razem dożywotnio.
Komu chomika, komu?
Czy branie zwierzaków domowych to nie jest anachroniczny egoizm,
pomnażanie mniej lub bardziej wynaturzonego życia dla głupiej rozrywki?
Koty nie chronią już naszego zboża przed myszami, psy nie pilnują stada
przed wilkami, świnek morskich nie jemy. Więc po co one się muszą z nami
męczyć?
Sunday, 25 February 2018
Ćwiczenie z metaforyki
Zakładając, że w zyciu ino narty i dupcenie (heej), zastanówmy się, jakiej formie seksu odpowiada świeży sypki śnieg przy 10-stopniowym mrozie :)
Wednesday, 14 February 2018
Skąd się biorą straszne baby
Serio, niejedna z nas chciała być księżniczką, którą dzielny książę przenosi na rękach przez potok. Zmieniamy się dopiero jak wylądujemy na środku tego potoka - dupą na twardych kamieniach, w zimnej wodzie po szyję. W zasadzie nie ma znaczenia, czy księciu się odwidziało, czy mu siły nie starczyło... Po prostu uczymy się, że lepiej zdjąć buty i przejść samej.
Friday, 2 February 2018
Święty Polski Najebany
Zachwyciła mnie przeogromnie Wiola Walaszczyk swoim aligatorem Bogdanem i poniekąd babcią Wierzbą (https://www.youtube.com/watch?v=GWcUbYQr-pU) i to - jak zwykle u mnie w głowie - ma warstwy.
Po wierzchu po prostu jest to lepszy standup niż jakikolwiek polski, jaki dotąd widziałam - co akurat nie było szczególnie trudne, no ale fakt pozostaje faktem. Szczere jak chuj i zaiste fajnie, że takie mamy młode pokolenie, a nie same grzeczne piczki poograniczane z jednej strony kościółkiem, a z drugiej feminiźmikiem. (Grzeczne piczki z mego pokolenia właśnie przeobrażają się w babcie Wierzby i dociera do nich zwolna, że medalu za grzeczność w tym życiu nie będzie.)
Trochę głębiej - śmiech to pierwszy krok do odbrązowienia rzeczonej babci Wierzby aka Matki Polki, ale dziś nie będzie już więcej o niej, tylko o drugim bohaterze dramatu: aligatorze Bogdanie, czyli Świętym Polskim Najebanym. No bo jak opowiedzieć sobie tę historię bez śmiania i bluzgów, to co tam się dzieje? Dorosłe dzieci wyciągają naprutego ojca z wigilii firmowej i wiozą matce do domu. A w zasadzie CZEMU? Nie mam nic przeciwko temu, że dorosły facet pije, nawet jeśli będzie od tego tańczył sprawdzając fugi w podłodze i jeszsze kurwa Kawiarenki, i tak dalej. Jednakowoż czy dorosły facet nie potrafi sobie zamówić taksówki, czy tam w inny sposób opracować powrotu z imprezy? Jakie przykazanie, przepis względnie cokolwiek racjonalnego mówi, że wynosić go z imprezy i odwozić do domu musi rodzina? Wańkowicz bardzo ładnie opisał, jak tęgo chlać, samemu sprawy ogarniać, a rodziny w to nie mieszać. Można? Można.
Jednakowoż nasza tradycja rodzinno-narodowa uczy, że Święty Najebany podlega szczególnej ochronie, a dzieci wysysają z mlekiem matki (względnie sokiem babci Wierzby, którą przecież obiecałam zostawić w spokoju), że tak trzeba. Bo...? Bo kurwa nie wiem co. Bo wyjdzie na dwór i zamarznie? Bo będzie leżał na ulicy i co ludzie powiedzo? Bo najpierw jego Święte Najebanie pielęgnowała matka, potem żona, a teraz pałę przejęła córka.
A dlaczego mi to tak robi? Nie jestem DDA, nie jest to mój problem rodzinny, ale jestem z pokolenia, które uczono, że Świętemu Najebanemu wszystko wolno. Szedł ulicą od lewa do prawa? Ty mu ustąp, dziecko, bo jeszcze ci krzywdę zrobi. Szczał jak pies pod płotem? Nie patrz, pan jest pijany. Zaczepiał i bredził? Nie zwracaj uwagi. Żadnych granic dla uchlanego typa, żadnego tam wezwania milicji - ustąpić, ukryć się, odejść w swoją stronę. Albo coś takiego: lato, zatłoczony autobus; mam 21 lat i cienką kieckę, i czuję przez tę kieckę, że mnie ktoś maca po dupie. Odwracam się - jest, napruty, bezczelny. Podniosłam wrzask, ten próbował mnie opluć, w końcu po żenującej szarpaninie on wysiadł, ja zostałam. Wzrok współpasażerów oburzony. Na niego? Nie, na mnie, za awanturę. I półgłos starszej pani gdzieś z tyłu: przecież on był pijany. Jakieś pokraczne rozgrzeszenie i błogosławieństwo w jednym.
Po wierzchu po prostu jest to lepszy standup niż jakikolwiek polski, jaki dotąd widziałam - co akurat nie było szczególnie trudne, no ale fakt pozostaje faktem. Szczere jak chuj i zaiste fajnie, że takie mamy młode pokolenie, a nie same grzeczne piczki poograniczane z jednej strony kościółkiem, a z drugiej feminiźmikiem. (Grzeczne piczki z mego pokolenia właśnie przeobrażają się w babcie Wierzby i dociera do nich zwolna, że medalu za grzeczność w tym życiu nie będzie.)
Trochę głębiej - śmiech to pierwszy krok do odbrązowienia rzeczonej babci Wierzby aka Matki Polki, ale dziś nie będzie już więcej o niej, tylko o drugim bohaterze dramatu: aligatorze Bogdanie, czyli Świętym Polskim Najebanym. No bo jak opowiedzieć sobie tę historię bez śmiania i bluzgów, to co tam się dzieje? Dorosłe dzieci wyciągają naprutego ojca z wigilii firmowej i wiozą matce do domu. A w zasadzie CZEMU? Nie mam nic przeciwko temu, że dorosły facet pije, nawet jeśli będzie od tego tańczył sprawdzając fugi w podłodze i jeszsze kurwa Kawiarenki, i tak dalej. Jednakowoż czy dorosły facet nie potrafi sobie zamówić taksówki, czy tam w inny sposób opracować powrotu z imprezy? Jakie przykazanie, przepis względnie cokolwiek racjonalnego mówi, że wynosić go z imprezy i odwozić do domu musi rodzina? Wańkowicz bardzo ładnie opisał, jak tęgo chlać, samemu sprawy ogarniać, a rodziny w to nie mieszać. Można? Można.
Jednakowoż nasza tradycja rodzinno-narodowa uczy, że Święty Najebany podlega szczególnej ochronie, a dzieci wysysają z mlekiem matki (względnie sokiem babci Wierzby, którą przecież obiecałam zostawić w spokoju), że tak trzeba. Bo...? Bo kurwa nie wiem co. Bo wyjdzie na dwór i zamarznie? Bo będzie leżał na ulicy i co ludzie powiedzo? Bo najpierw jego Święte Najebanie pielęgnowała matka, potem żona, a teraz pałę przejęła córka.
A dlaczego mi to tak robi? Nie jestem DDA, nie jest to mój problem rodzinny, ale jestem z pokolenia, które uczono, że Świętemu Najebanemu wszystko wolno. Szedł ulicą od lewa do prawa? Ty mu ustąp, dziecko, bo jeszcze ci krzywdę zrobi. Szczał jak pies pod płotem? Nie patrz, pan jest pijany. Zaczepiał i bredził? Nie zwracaj uwagi. Żadnych granic dla uchlanego typa, żadnego tam wezwania milicji - ustąpić, ukryć się, odejść w swoją stronę. Albo coś takiego: lato, zatłoczony autobus; mam 21 lat i cienką kieckę, i czuję przez tę kieckę, że mnie ktoś maca po dupie. Odwracam się - jest, napruty, bezczelny. Podniosłam wrzask, ten próbował mnie opluć, w końcu po żenującej szarpaninie on wysiadł, ja zostałam. Wzrok współpasażerów oburzony. Na niego? Nie, na mnie, za awanturę. I półgłos starszej pani gdzieś z tyłu: przecież on był pijany. Jakieś pokraczne rozgrzeszenie i błogosławieństwo w jednym.
Sunday, 28 January 2018
Вшей нет
Niedługo
będę w hobby wpisywać "odwszawianie gminy". Na 9 godzin przed
umieszczeniem dziatek w placówkach oświatowych (po feriach) stwierdzam
uroczyście: wszy brak (вшей нет). Oraz produkuję takie oto pisemko.
Do:
Urząd Miasta i Gminy Kąty Wrocławskie – Zespół Obsługi Jednostek Oświatowych
Przedszkole Publiczne w Kątach Wrocławskich
Szkoła Podstawowa nr 2 w Kątach Wrocławskich
Zespół Lecznictwa Ambulatoryjnego w Kątach Wrocławskich
Szanowni Państwo,
dziękuję bardzo za wykonanie w Przedszkolu i Szkole jednorazowego sprawdzenia włosów dzieci pod kątem wszawicy. Zgodnie z przedstawionym przez ZOJO dokumentem „Stanowisko Departamentu Matki i Dziecka w Ministerstwie Zdrowia w sprawie zapobiegania i zwalczania wszawicy u dzieci i młodzieży”, uprzejmie proszę o prowadzenie dalszych działań profilaktycznych, tj. regularnych kontroli higienicznych – sugeruję raz w miesiącu. W tym celu proponuję nawiązanie stałej współpracy przez Przedszkole Publiczne z pielęgniarką/higienistką, tak jak ma to miejsce na przykład w Szkole Podstawowej nr 2.
Z poważaniem,
Marta Bartnicka.
Do:
Urząd Miasta i Gminy Kąty Wrocławskie – Zespół Obsługi Jednostek Oświatowych
Przedszkole Publiczne w Kątach Wrocławskich
Szkoła Podstawowa nr 2 w Kątach Wrocławskich
Zespół Lecznictwa Ambulatoryjnego w Kątach Wrocławskich
Szanowni Państwo,
dziękuję bardzo za wykonanie w Przedszkolu i Szkole jednorazowego sprawdzenia włosów dzieci pod kątem wszawicy. Zgodnie z przedstawionym przez ZOJO dokumentem „Stanowisko Departamentu Matki i Dziecka w Ministerstwie Zdrowia w sprawie zapobiegania i zwalczania wszawicy u dzieci i młodzieży”, uprzejmie proszę o prowadzenie dalszych działań profilaktycznych, tj. regularnych kontroli higienicznych – sugeruję raz w miesiącu. W tym celu proponuję nawiązanie stałej współpracy przez Przedszkole Publiczne z pielęgniarką/higienistką, tak jak ma to miejsce na przykład w Szkole Podstawowej nr 2.
Z poważaniem,
Marta Bartnicka.
Saturday, 27 January 2018
Punkt przegięcia
W noszeniu spodni rurek i koszul slim fit przez facetów jest coś z gruntu złego. Każdy chłop większy w sobie, niekoniecznie nawet gruby, ale z mięśniami i wszystkim jak trzeba, wygląda w takim zestawie jak baleron w rajtuzach. Potem następuje PUNKT PRZEGIĘCIA i dowolny facet szczupły jawi się chuderlawym gwizdkiem, w dodatku krzywym. Być może w punkcie przegięcia znajduje się ktoś, kto w rurkach i slimficie wygląda dobrze - na przykład chłopak projektanta - ale nigdy go jeszcze nie spotkałam.
Sunday, 21 January 2018
Nie wierzę w duchy, póki ich nie spotykam
Ściemnia się. Ta pora zmierzchu w lesie, kiedy nie zapalam jeszcze czołówki, żeby widzieć trochę naokoło, a nie tylko parę m przed sobą. Zjeżdżamy drogą, która normalnie jest ciut za stroma na biegówki; teraz napadało śniegu i zrobiło się mięciutko, a do tego zjechał ktoś godzinę czy dwie przed nami i założył wygodny ślad. Koleżanka jedzie przodem. Ja za nią w sporej odległości, żeby nie wjechać w razie wywrotki albo przełażenia przez zwalone drzewo - czyli w zasadzie jej nie widzę. Jadę, wieje, w uszach szumi, nogi już trochę bolą od hamowania... uff, zakręt. Solidnie wyprofilowany poniemiecki zakręt, na którym wóz z drewnem (albo ciągnik) ma wytracić prędkość. Ja też wytracam i w tej chwili zaczynam słyszeć to co dookoła, a konkretnie: z lasu nade mną miarowy odgłos rąbania drewna siekierą. W ciemności. Żadnej lampy, ogniska, latarki, świateł traktora - nic, tylko rytmiczne łup, łup, łup. Pierwsza myśl pobiegła do tych wszystkich, którzy tu od lat rąbali i dla których tę drogę zbudowano. Druga - do chłopaka, który niedawno zginął w okolicy. Drwala. Trzecia myśl już z tych pompujących adrenalinę: tylko się nie przewrócić, bo to by mnie zatrzymało, a jak się zatrzymam, to umrę ze strachu.
I proszę - jednak umiem zjeżdżać szybko po ciemku!
I proszę - jednak umiem zjeżdżać szybko po ciemku!
Friday, 12 January 2018
Monday, 8 January 2018
Rodzicielstwo taniej
Każdy wie, że wychowanie dzieci kosztuje, prawda? Dzisiaj kilka porad praktycznych, jak można skutecznie obniżyć te koszty.
Przede wszystkim: dużo krytykuj i broń Boże nie chwal. W ten sposób podetniesz skrzydełka niemal każdego małego ambitnego skurczybyka. Rysuje? Powiedz, że za linię wychodzi przy kolorowaniu, że krzywo i że w ogóle nie wiadomo co to miało być. Powtarzaj to do znudzenia - wiem, wiem, gardło boli, ale przyszłe rachunki ze sklepu plastycznego to nie w kij dmuchał, a zajęcia plastyczne też nie za darmo i po co ryzykować, że się dzieciak zechce rozwijać w tę stronę. Śpiewa? Powiedz, że fałszuje, puść smerfne hity albo daj grającą zabawkę, albo w ogóle tableta - koniecznie ze słuchawkami, bo spokój w domu najważniejszy. Nie muszę chyba mówić, ile kosztowałby porządny instrument i lekcje, a potem jeszcze te koncerty, wyjazdy, życia nie idzie zorganizować z czymś takim.
Druga ważna sprawa: obrzydzaj z wyczuciem. Weź na lodowisko, weź na narty, ale zadbaj o to, żeby się gówniarz dobrze sfrustrował, wypierdolił na dupę albo na ryj i posmarkał od tego, tak że sam nie zechce więcej, a ty po prostu powiedz: ojej, no nie idzie ci. Albo żeby ci zaczął pyskować, no to wtedy wiadomo: mówisz, że z takim zachowaniem nie ma mowy, wracasz do domu, puszczasz bajkę i luz. Absolutnie żadnych instruktorów ani kolegów; przy instruktorach dzieciaki się zbierają w sobie, a w grupie mogłoby być raźniej i co, będziesz potem w kółko jeździć na to lodowisko jak debil? Albo taki obóz narciarski, wiesz, ile to kosztuje!?
Trzecia rzecz: pamiętaj, że ty wiesz najlepiej, co dla dziecka dobre. Lubi pływać? Nie szkodzi, zapisz na pianino; na pewno znajdziesz nauczyciela, który za niewielki pieniądz pomęczy gnoja godzinkę tygodniowo, oczywiście bez ryzyka, że coś z tego będzie. Kocha grać w szachy? Nie no, koniecznie balet, najlepiej takie zajęcia, gdzie twoja pociecha będzie w szarym ogonie grupy.
I na koniec informacja na pocieszenie dla rodziców tych wyjątkowo odpornych sztuk, które mimo wszystko coś sobie znajdą i będą to uparcie robić, mimo waszych rad i przestróg: nie martwcie się, wasz wysiłek nie poszedł na marne! Nawet jeśli pozornie bękart się wyrodził i prze do przodu jak czołg, to możecie spać spokojnie - w środku jest spiętym kłębkiem niepewności, gotowym załamać się przy pierwszym, maksymalnie drugim niepowodzeniu. Gratulacje!!!
Przede wszystkim: dużo krytykuj i broń Boże nie chwal. W ten sposób podetniesz skrzydełka niemal każdego małego ambitnego skurczybyka. Rysuje? Powiedz, że za linię wychodzi przy kolorowaniu, że krzywo i że w ogóle nie wiadomo co to miało być. Powtarzaj to do znudzenia - wiem, wiem, gardło boli, ale przyszłe rachunki ze sklepu plastycznego to nie w kij dmuchał, a zajęcia plastyczne też nie za darmo i po co ryzykować, że się dzieciak zechce rozwijać w tę stronę. Śpiewa? Powiedz, że fałszuje, puść smerfne hity albo daj grającą zabawkę, albo w ogóle tableta - koniecznie ze słuchawkami, bo spokój w domu najważniejszy. Nie muszę chyba mówić, ile kosztowałby porządny instrument i lekcje, a potem jeszcze te koncerty, wyjazdy, życia nie idzie zorganizować z czymś takim.
Druga ważna sprawa: obrzydzaj z wyczuciem. Weź na lodowisko, weź na narty, ale zadbaj o to, żeby się gówniarz dobrze sfrustrował, wypierdolił na dupę albo na ryj i posmarkał od tego, tak że sam nie zechce więcej, a ty po prostu powiedz: ojej, no nie idzie ci. Albo żeby ci zaczął pyskować, no to wtedy wiadomo: mówisz, że z takim zachowaniem nie ma mowy, wracasz do domu, puszczasz bajkę i luz. Absolutnie żadnych instruktorów ani kolegów; przy instruktorach dzieciaki się zbierają w sobie, a w grupie mogłoby być raźniej i co, będziesz potem w kółko jeździć na to lodowisko jak debil? Albo taki obóz narciarski, wiesz, ile to kosztuje!?
Trzecia rzecz: pamiętaj, że ty wiesz najlepiej, co dla dziecka dobre. Lubi pływać? Nie szkodzi, zapisz na pianino; na pewno znajdziesz nauczyciela, który za niewielki pieniądz pomęczy gnoja godzinkę tygodniowo, oczywiście bez ryzyka, że coś z tego będzie. Kocha grać w szachy? Nie no, koniecznie balet, najlepiej takie zajęcia, gdzie twoja pociecha będzie w szarym ogonie grupy.
I na koniec informacja na pocieszenie dla rodziców tych wyjątkowo odpornych sztuk, które mimo wszystko coś sobie znajdą i będą to uparcie robić, mimo waszych rad i przestróg: nie martwcie się, wasz wysiłek nie poszedł na marne! Nawet jeśli pozornie bękart się wyrodził i prze do przodu jak czołg, to możecie spać spokojnie - w środku jest spiętym kłębkiem niepewności, gotowym załamać się przy pierwszym, maksymalnie drugim niepowodzeniu. Gratulacje!!!
Friday, 5 January 2018
Na pysk przed Boginią, panie starszy!
http://www.empik.com/kobieta-bez-winy-i-wstydu-eichelberger-wojciech,p1103522387,ksiazka-p
Dawno się tak nie wkurwiłam książką czy filmem, chyba od czasu "Whiplash". Nie można oczywiście mieć żalu do Fletchera, że genialnie pokazał jak działa przemoc(owiec), i absolutnie nie można obwiniać Eichelbergera o to, że napisał trochę prawdy o kobietach, mężczyznach i patriarchalno-chrześcijańskim zjebaniu. Ba, szanować trzeba i podziwiać!
Wkurwia mnie natomiast, że potrzebny jest starszy facet, renomowany psychoterapeuta po parę stówek za godzinę, *wstać* buddysta *siad*, żeby mądrze, poetycko i nawet serdecznie przedstawić wnioski, do których doszłam po prostacku i za darmo, będąc niezbyt mądrą 16-latką: że kobiety też lubią seks, że są do niego genialnie wyposażone (w cipce, w głowie i pomiędzy) i że coś jest bardzo nie w porządku z koncepcją świata, w której należy udawać, że wcale tak nie jest.
Subscribe to:
Posts (Atom)